Indie IX: Na zadupiu

https://xpil.eu/N2xd4

Ten wpis jest częścią serii "Moja wyprawa do Indii". 

Mniej więcej w połowie mojego pobytu w Śrinagar poprosiłem Manzu, żeby zabrał mnie gdzieś za miasto. W mieście jest fajnie - zwłaszcza w takim jak Śrinagar - ale chciałoby się też zobaczyć kawałek Indii poza miastem.

Manzu na to, że nie ma problemu, że ma znajomego na jakiejś wiosce, gdzie możemy pojechać i się przekimać. I że będzie fajne towarzystwo, a jak pogoda dopisze to nawet w góry pójdziemy.

Następnego dnia z samego rana, zjadłszy tradycyjną indyjską jajecznicę 😉 zagryzioną jakimś plackiem i popitą sowicie herbatą, wsiedliśmy w samochód...

Zaraz, zaraz, jaki samochód? - powinien się teraz zdziwić Czytelnik. Przecież to na wodzie było. Chyba amfibia?
Tak - odpowiadam więc - mniejsze pół miasta jest na wodzie, ale drugie (większe) pół już nie. I tam, gdzie nie ma wody, są normalne, asfaltowe drogi, po których jeżdżą normalne, asfaltowe samochody. Tfu, benzynowe.

... w samochód i pojechaliśmy w kierunku północno-zachodnim, na oko ze 100 kilometrów, do jakiejś zapadłej dziury w niskich Himalajach.

Samej przejażdżki nie pamiętam. Z całej wycieczki pamiętam tylko kilka pojedynczych wydarzeń. Wieczór, kiedy graliśmy w karty (taka jakby uproszczona odmiana naszego tysiąca, ale grało się tylko trzema kolorami - bodajże bez trefli), we trzy osoby. Chłodny poranek, kiedy wylazłem z chałupy, stanąłem nad szumiącą nieopodal rzeką i zagapiłem się na wznoszącą się obok górę (pamiętam, że nuciłem wtedy pod nosem "Balladę z gór" Starego Dobrego Małżeństwa). Pamiętam faceta, który mnie zabrał na wycieczkę. Wyglądał na jakieś 50 lat a miał niewiele ponad 30. Uzębienie jak nocny koszmar studenta stomatologii, mały, chudy, zgarbiony i pomarszczony, przyprowadził ze sobą małego pony, na którego miałem wsiąść - niestety, ponieważ nieco odbiegam od norm ISO jeżeli chodzi o długość w wymiarze pionowym, nogi mi się lekko ciągnęły po ziemi 😉 widok musiał być przezabawny, ale nic to. Mój przewodnik (nie pamiętam jak miał na imię) truchtał sobie obok i opowiadał, a ja na tym pony (na szczęście miał siodło), przez rzadki las, ciągle pod górkę... W lesie było trochę śniegu, temperatura w okolicach zera - a na koniec, wszedłszy gdzieś na oko z pół kilometra w górę, wyszliśmy na otwartą przestrzeń, z zapierającym dech w piersiach widokiem na zieloną dolinę otoczoną z trzech stron stromymi górami, a z czwartej (naszej) strony była łagodnie opadająca, obłędnie zielona trawa. W dole jakieś rzadko stojące domki. W górze słońce.

Drogę powrotną zrobiłem częściowo na piechotę, ponieważ było z górki i mój przewodnik nalegał, żebym sobie pozjeżdżał na dupie po tym śniegu to będę miał "more fun" a i koń nieco odpocznie. Zjeżdżałem dość skutecznie, acz w niektórych miejscach stromizna była taka, że o mały włos a bym się połamał - ale szczęśliwie, tylko z paroma siniakami (i przemarznięty na kość) dotarłem na dół.

Późnym popołudniem przyjechał Manzu zabrać mnie z powrotem do miasta. Podpytałem go dyskretnie ile się takiem uprzewodnikowi płaci (nie chciałem się wygłupić), powiedział, że jak mu dam 100 rupii to chłop będzie wniebowzięty - dałem mu 300, w końcu dla mnie to było ledwie 30 złotych, a gość zrobił truchtem jak nic z 15 kilometrów w obie strony, niech ma...

Żeby było śmieszniej, o tym, że to były dolne Himalaje, dowiedziałem się już po powrocie do Śrinagar.

Acha, pamiętam jeszcze nazwy kolorów karcianych w lokalnym narzeczu: yiin, paan i hukum (z akcentem na "um"). Ale za czorta nie przypomnę sobie teraz który z nich to kier, który pik a który karo 😉

Następna część - przedostatnia - będzie o tym, jak prawie udało mi się nie zdążyć na samolot powrotny.

Ale nie uprzedzajmy faktów 😉

https://xpil.eu/N2xd4