Miss-Tyka

https://xpil.eu/E94FY

Wspominałem niedawno o "Klubie Absolutnej Karty Kredytowej", opowiadaniu Jarosława Grzędowicza, które wpadło mi w ręce jakiś czas temu. Wczoraj wreszcie udało mi się przeczytać, więc dziś szybciutka recenzja.

Uwaga: dalszy ciąg tego wpisu zdradza szczegóły fabuły. Jeżeli chcesz mieć frajdę z samodzielnej lektury, idź na grzyby albo ryby.

Opowieść zaczyna się w momencie, kiedy główny bohater (i zarazem narrator) jedzie VW garbusem gdzieś w nieznane, uciekając od przytłaczającej go rzeczywistości. Dowiadujemy się też, że facet miał przez całe życie nadzwyczajnego pecha. Nigdy mu się nic nie udawało, zero awansów w pracy, pierwsze dziecko jeszcze na studiach, więc nie miał kiedy skorzystać z uroków dorosłego życia bez dzieci, mieszka u teściów, teściowa zrzęda straszna, w dodatku właśnie stracił pracę. Zasadniczo dupa blada.

Po rozmowie z kumplem narrator postanawia uciec "w nieznane", zabrawszy do kieszeni całą gotówkę z domu. Akurat są czasy denominacji, więc jest tego parę milionów, ale tych "starych". Czyli żadna tam fortuna, ale na jakiś czas powinno wystarczyć.

W drogim hotelu, do którego przypadkiem zajeżdża, stać go na trzy noce. Wprowadza się więc do pokoiku, je kolację i już zamierza iść spać, kiedy znajduje książeczkę ze swoim nazwiskiem. Obsługa hotelu nic nie wie, facet zaczyna czytać i dowiaduje się, że właśnie został właścicielem Absolutnej Karty Kredytowej, umożliwiającej dokonywanie płatności w każdym miejscu na świecie, nawet tam gdzie nie ma czytników i internetu. Wystarczy żeby sprzedający spojrzał na kartę i towar jest nasz.

Narrator rozwiewa swoje wątpliwości, zamawiając w hotelowej restauracji jakieś koszmarnie drogie dania i płacąc za nie kartą. Dzwoni do żony, że za parę dni wraca. Następnie kupuje wielki dom, landrovera i inne etcetery, przeprowadzają się z żoną (która nic nie wie o żadnej karcie) i zaczynają żyć długo i szczęśliwie.

Nasz bohater postanawia zostać reporterem wojennym, wynajmuje paru fachowców od filmowania i jadą do jakiegoś afrykańskiego zadupia, gdzie filmuje lokalne wojenki, dość okrutne zresztą. Pewnego dnia, na środku pustyni, dwieście kilometrów od najbliższego miasta, psuje im się auto.

Do tego miejsca, przyznaję, byłem lekturą zachwycony. Jednak kolejnej nocy narrator spotyka jakiegoś ni to ducha, ni to upiora, który żąda zwrotu karty w zamian za uratowanie go i jego kompanów ze szponów pustyni. Facet odmawia, próbuje zastrzelić demona, ale ten rozwiewa się w chmurę ptaków i znika. Od tego miejsca opowiadanie okazuje się być za bardzo nasączone mistyką (a więc, dla mnie, raczej kiepsko strawne).

Następnego dnia rano znajdują ich jacyś ludzie. Okazuje się, wrogo nastawieni: chcą z naszych spragnionych reporterów wojennych zrobić żywe pochodnie. Opis jak się takową pochodnię robi, a także co czuje i jak myśli człowiek mający za chwilę spłonąć, wywrzeszczawszy przedtem płuca w błaganiach o szybką śmierć, jest chyba najbardziej niesamowitym fragmentem opowiadania. Na szczęście nasz bohater kupuje od szefa bandy usługę turystyczną (za pomocą karty rzecz jasna), szef bandy załapuje, że oni nie wrogowie tylko turyści z Polski i zabiera ich w bezpieczne miejsce.

Końcówka opowiadania jest dość zaskakująca, aczkolwiek nie do końca dla mnie zrozumiała. Otóż narrator leży (już od kilku miesięcy) w szpitalnym łóżku, umierając na raka płuc pod namiotem tlenowym. W nocy przychodzi do niego ten sam demon, którego spotkał wtedy na pustyni, i prowadzi go w jakieś miejsce między światami, gdzie prosi o oddanie karty. Mówi mu: jak nie oddasz, umrzesz. A jak oddasz, będziesz zdrów. Po dwóch czy trzech stronach rozważań, oddać czy nie oddać, nasz bohater oddaje wreszcie kartę demonowi, wychodząc z założenia, że już jest bogaty i że wartałoby jeszcze trochę pożyć. Po przebudzeniu się jest zdrów jak ryba. Wychodzi ze szpitala, a tam ogólnoświatowa wojna na tle religijnym. Jakiś gówniarz podbiega do niego z bronią, on chce od niego tę broń odkupić, sięga odruchowo po kartę, ale karty już nie ma i gówniarz go zabija.

Podsumowując: czyta się świetnie, opisy są mocno mięsne (jak to u Grzędowicza) i raczej nie polecam tej lektury podczas posiłku. Tylko po cholerę ta cała czarodziejskość i demoniczność? Gdyby nie to, byłoby 10/10 a tak daję 6/10 (dodatkowy punkt odbieram za niezrozumiałość końcówki, chociaż, przyznaję, może po prostu za głupi jestem, żeby załapać o co chodzi).

https://xpil.eu/E94FY

8 komentarzy

      1. wygląda na to, że jest w Księdze jesiennych demonów.
        Inna sprawa, że Grzędowicz bardziej mi smakuje w Panu Lodowego Ogrodu [ mam również elektronicznie] niż w tych demonicznych [Popiół i kurz itp]

        1. Mi również. PLO, poza oczywistą wadą jaką są zbyt długie odstpy pomiędzy kolejnymi tomami, jest w ścisłej czołówce wszystkich książek jakie dotychczas przeczytałem (a idzie to w setki, jeżeli nie tysiące).

  1. Ja nie rozumiem czemu się czepiasz mis-tyki 😉 Jako umysł analityczny powinieneś zdawać sobie sprawę, że jest tak wiele nieznanych nauce bozonów czy innych antymaterii, że mistyka ma swoje miejsce. Ba, może nawet rządzi naszym matrixem, przynajmniej nie należy tego wykluczać 😉

    1. Ja tam mogę wyznawać nawet Wielkiego Latającego Potwora Spaghetti, tak samo on prawdopodobny jak stary złośliwy brodacz, co to niby w tydzień nas zrobił. Ale nie leżą mi kwestie mistyczne w literaturze. Z wyjątkiem "Dobrego Omenu", który jednakowoż traktuje kwestię z solidnym przymrużeniem oka.

Leave a Comment

Komentarze mile widziane.

Jeżeli chcesz do komentarza wstawić kod, użyj składni:
[code]
tutaj wstaw swój kod
[/code]

Jeżeli zrobisz literówkę lub zmienisz zdanie, możesz edytować komentarz po jego zatwierdzeniu.