Biała ściana. Biała karta. Tabula fabula rasa.
Na ogół zaczynam wpis z jakąś myślą przewodnią. Liczby pierwsze. Fajna książka. Ciekawe miejsce. Pchełka. Planszówka. Zagadka. Cokolwiek. A dziś - tylko biała przestrzeń na prawo od kursora i strumień niezaplanowanych liter na lewo. Czarni na lewo, biali na prawo. Alegoria czasoprzestrzeni. Po lewej to, co już było, historia odciśnięta pieczęcią Czasu w zawodnym wosku pamięci. Po prawej - przyszłość, malowana kwantowymi kropkami, które pędzel nieoznaczoności Heisenberga rozrzuca w pozornie zorganizowanym chaosie. Między tym młotem a kowadłem - ja: czarna, pionowa kreska, pojawiająca się i znikająca w tempie kierunkowskazu.
Łagodne dźwięki sączą się w obydwoje uszu. Zamiast puszczania pawia, to Paw puszcza muzykę, która podobno jest dla umysłu tym, czym trening fizyczny dla ciała. Coś między Mobym a The Doors, chociaż na obydwu znam się jak kura na pieprzu. Na trzeciej godzinie pieprzniczka, a zaraz obok solniczka na C4.
Na kremowobiałej ścianie, na kształt mandali, koliście ośmiosymetryczny wzór w odcieniu, na który damska połowa ludzkości na pewno ma sto wysublimowanych nazw. W sklepie z farbami to pewnie Smutna Grusza Siedem albo Liść Na Wietrze Dwa. Dla mnie to po prostu ciemnozielony.
Na dziewiątej z minutami skoczek-emigrant, skamieniały z tęsknoty za białoczarną, kwadratową ojczyzną, wpatrzony obojętnie w stojący tuż obok bukiet sztucznych kwiatów w kance na mleko. Martwa natura z koniem.
Wesoły gwar polszczyzny od co najmniej trzech stolików. Dużo nas tutaj. Gdybym w centrum Warszawy słyszał więcej koreańskiego niż polskiego, czy martwiłoby mnie to? Raczej nie. Byłbym dumny, że potrafię rozróżnić koreański spośród tej azjatyckiej plątaniny. Ludzie wokół pogrążeni w dysputach. Nikt, kto ma towarzysza, nie gapi się w telefon. Kilka stolików okupowanych przez samotników. Nikt z nich nie wyściubia nosa poza swój mały ekranik. Nawet sztućce wędrują od talerza do ust jakby samodzielnie. Pełna autonomia sztućców. Żądamy uwolnienia łyżek. Niech żyje salaterka.
Kanapkę jem nożem i widelcem, żeby zachować czyste opuszki. W innych okolicznościach być może wzbudziłbym zainteresowanie. Tutaj równie dobrze mógłbym ogłosić się królem Tonga i Tobago, albo wypierdzieć Szóstą Beethovena, wszyscy w swoich małych światach.
Jakiś bezdomny podobno oddał studentce ostatnie pieniądze, żeby mogła wrócić bezpiecznie do domu. Ta w zamian zebrała dla niego dwadzieścia dwa tysiące funtów. Czy oddałbym obcemu, przypadkowo napotkanemu człowiekowi swoje ostatnie pieniądze?
Czas naciągnąć podwójną kapotę i wrócić do cywilizacji. Na zewnątrz irlandzka zima pełną gębą. Dmuchane bałwany, jednocyfrowa temperatura na plus. Rosjanie zakładają t-shirty. W Kalifornii mieszkańcom para bucha z nozdrzy i zakładają dodakowe futra na swoje porszaki i bentleye.
U nas po staremu.
Wartościowe to „nic” 🙂
Cóż za kokieteeria…
Mnie się taka literatura bardzo podoba.
Interesujące. Wpis o niczym wygenerował mi w pierwsze 24 godziny dwukrotnie więcej odwiedzin niż jakikolwiek inny wpis w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Dziwny świat.
Przepraszam, że trochę nie na temat, ale skąd jest „solniczka na c4”? Znam to, a nie mogę sobie przypomnieć.
Nie pamiętam. Chyba z Zajdla, ale głowy nie dam.
Dziękuję. Chodzi mi też po głowie jakiś Lem, Ijon Tichy może.
Prawie na pewno nie Lem, skojarzyłbym…
Bajdełej, jeżeli jesteś lemofilcem, zapraszam do rozwiązania quizu o „Cyberiadzie” 😉
O, tutaj: https://xpil.eu/quiz-cyberiada/
Dziękuję, ale „Cyberiada” była tysiąc książek temu. A Zajdel jeszcze dalej.