Opowiem dziś krótką acz nieco wstydliwą historyjkę z mojego własnego podwórka.
Przytrafiło mi się kiedyś pracować dla międzynarodowej korporacji, która miała swoją główną siedzibę w Dublinie. Prawdopodobnie ze względu na niskie podatki, bo przecież nie dla pogody.
Jak to zwykle bywa, pierwszego dnia oprowadzono mnie po całym budynku oraz pokazano mi dwa najważniejsze pomieszczenia: kantynę i wucet.
Wucet jak wucet, nic ciekawego. Ot, standardowe jednoosobowe ucho modlitewne. Phi.
Za to kantyna - tu już było się gdzie rozbujać. Szafki, lodówki, sztućce, duży automat do kawy, mały automat do kawy, czajnik, kubki, talerze, miski... oraz płatki śniadaniowe, wszelakiej maści, stojące w dłuuuugim rzędzie.
- A tu są nasze płatki śniadaniowe - usłyszałem.
Potem posadzono mnie do standardowego biurka ze standardowym komputerem, zakuto w standardowe korporacyjne dyby i przykazano pukać w Enter co pięć sekund, a w Escape co osiem. Bo to pierwszy dzień, żebym się wdrożył.
Po mniej więcej półgodzinie nabożnego pukania w Enter co pięć sekund oraz w Escape co osiem doszedłem do wniosku, że wartałoby coś przetrącić. Pierwszy stres minął. Żołądek rozsupłał się z ciasnego węzełka i zaczął domagać się swoich praw. Dyskretnie rozkułem dyby sprytną kombinacją Enter i Escape i powędrowałem w stronę kantyny. Nasypałem sobie płatków do miski, dolałem świeżego mleka z lodówki, zeżarłem to z czystą przyjemnością i wróciłem do wioseł.
Nazajutrz było podobnie, z tym że już bez oprowadzania.
Trzeciego dnia doszła jeszcze spacja (co siedem sekund, chyba że Escape i Enter akurat się zbiegną razem, wtedy ze spacją muszę poczekać sekund jedenaście - nikt nie mówił, że będzie łatwo). I codziennie na śniadanko brałem sobie w kantynie porcję płatków z mlekiem. Mniam.
Jednakowoż któregoś pięknego poranka do kantyny razem ze mną wszedł jeszcze jeden pracownik, taki już bardziej doświadczony, co wywnioskowałem z siwych bokobrodów oraz licznych odcisków po różnych trudnych klawiszach. I zabrał się za parzenie kawy.
Ja w tym czasie - jak co dzień - wziąłem miskę i sięgnąłem po płatki. A on na to:
- Ach, to ty.
- Yyyy... - powiedziałem asekuracyjnie. W zasadzie byłem przekonany, że gość ma rację, rano jeszcze sprawdzałem w lustrze i to na pewno byłem ja. - Yyyy...
- Nie żadne yyyy tylko się wyjaśniło, czemu moje płatki znikają w takim tempie.
- Twoje pła... Ale czekaj, mówili mi, że to nasze płatki są. W sensie... No wiesz, nasze. Wspólne znaczy się.
- Kto ci tak powiedział?
- Jenny, z haerów.
- Jenny ci powiedziała, że możesz sobie brać płatki innych ludzi?
- Nie... chyba nie. Powiedziała, że to są "nasze płatki"
- No bo są. Nasze. Na przykład te tutaj konkretnie są moje. Jak sobie kupisz swoją paczkę i tu dostawisz, to będziesz miał też swoje.
- OK...
W ten oto niefortunny sposób dowiedziałem się, że przez kilka dni bezczelnie kradłem płatki kompletnie mi nie znanych towarzyszy korporacyjnej niedoli.
Jak by się człowiek nie starał, zawsze coś nabroi.
Taki lajf.
A co z kawą?
Kawa była faktycznie wspólna, firma dbała o to, żeby nikomu nie brakowało tej cudnej trucizny.
Platki? Blehhhh. Trzeba bylo podpuscic zeby stawiali kanapki z kielbasa. Bo jak wiadomo, nasza kielbasa przegonila ich kielbase. Chyba, ze kielbasa nieswieza, to nasza przegoni przez wucet. Circle of life.
Musi to jakaś lokalna tradycja jest. Żrą na potęgę kompletnie bezsmakowe płatki zalane chudym mlekiem. Coś jakby jeść jałową glebę i popijać rozcieńczoną wodą, panie. Kieł Basa, obstawiam, ma za dużo Kaloryj.
Bo co oni tam wiedza. Chociaz jakies skwarki by dodali.
Suchar miesiaca – co jedza fizycy kwantowi najchetniej? S-kwarki. No chyba, ze uczuleni na gluon.
Pierdzielę. Wystarczy mi, że dodają frytki z octem do większości potraw.
Sam se odpowiem a co… A co ma fizyk kwantowy – daltonista, uczulony na gluon? Ma przejebane 😀
Miałby przejebane, gdyby urodził się w latach pięćdziesiątych zeszłego stulecia. Teraz po prostu idzie na uczelnię ze zdrową dietą i zamawia w laboratorium hadrony bezgluonowe.
… no chyba, że to polski naukowiec, wtedy może po prostu ukraść hadrony skądkolwiek, wydłubać gluony śrubokrętem i też będzie dobrze. Polak potrafi.
Polski uczulony naukowiec hipster – zajebane hadrony skadkolwiek z mlekiem sojowym 😀
I’m on fire
3 suchar + poczatek ksiazki kucharskiej (sucharskiej?)
hyhyhy znowu wszystko przez te sufrażystki bezglutenowe 😉
Chwilę mi zajęło skojarzenie, że sufrażystki to przecież gatunek płatków jest. I to chyba tych niesmacznych, bo o ile kojarzę sufrażystki (te prawdziwe) były poddawane przymusowemu odżywianiu.
Ano były i to raczej nie schabowymi.
Schabowymi karmiono wyłącznie sufrażystki – wegetarianki. #sprawdzoneinfo
A cyganki plackami po cygansku? #politicalcorrectnesslevelhard
… a węgierki plackami po węgiersku…
… nie wspominając już o plackach Plancka…
a wszystko było koszerne
„wegetariańskie schabowe” to jeden z moich ulubionych paradoksów współczesnej cywilizacji 😉
Proponuje alternatywna wersje – krwista salatka z ciecierzycy.
Swoja droga ciecierzyca to pokarm cieciow?
Tak. A konkretnie to z rzyci cieciów.
To by tlumaczylo ten wykwintny posmak polnocnego zbocza.
… nie wspominając już o bukiecie…
Dokładniej wychędożonych w rzyć cieciów.
Salatka i rozrywka w jednym!
Cholera, zaczynamy się już wspinać na istne wyżyny kreatywności. Nie wiem, czy z moją kondycją zdążę nadążyć :]
Mniej schabowych więcej cieciów…tzn. ciecierzycy.