Jak każe wieloletnia tradycja, raz na kilka miesięcy udaję się do lokalnej siedziby Hrabiego Draculi dać sobie wyssać 470 mililitrów krwi. Tym razem padło na Stillorgan Blood Clinic (czyli po naszemu - jak w tytule).
Jak było?
Identycznie, jak za wszystkimi poprzednimi razami. Jak zwykle musiałem wypełnić ankietę z mnóstwem pytań dotyczących zdrowia, samopoczucia i zagranicznych wakacji. Jak zwykle pan pielęgniarz przeleciał przez tą ankietę, upewniając się, że ja to ja, i że to mój podpis pod ankietą. Jak zwykle pani pielęgniarka nie dała rady znaleźć żyły na lewym zgięciu łokcia (wolę oddawać z lewej ręki, bo łatwiej mi potem dłubać prawą w nosie), zaatakowała więc zgięcie prawe, na którym również - jak zwykle - poległa. Jak zwykle trzeba było poprosić starszą, bardziej doświadczoną koleżankę, o pomoc w szukaniu. Żyłę udało się znaleźć w lewej ręce po krótkiej chwili.
Jak zwykle musiałem z pięć razy podawać swoją datę urodzenia i adres, żeby potwierdzić, że ja to ja.
A po wszystkim, jak zwykle, dostałem do dyspozycji kilka talerzy wypchanych po same brzegi ciastkami, batonikami i innymi wysokosłodzonymi przekąskami, żebym żwawiej odzyskiwał energię. Wypiwszy ze trzy kubeczki zimnej wody i potwierdziwszy, że rozumiem, iż mam dziś nie dźwigać, nie targać, nie skakać, nie biegać i ogólnie nie wysilać się za bardzo, jak zwykle wymaszerowałem na zewnątrz.
I jak zwykle napisałem o tym na blogu.
Nudy, panie...
E tam nudy! Miałam pisać o wysysaniu krwi, ale mnie ubiegłeś.
co do tych szpitalnych/lekarskich procedur to generalnie jestem pełen uznania. W mojej firmie bez przerwy dochodzi do mniejszych lub większych baboli, bo ktoś komuś coś nie powiedział, w porę nie przekazał dokumentacji, ktoś źle coś odczytał/zrozumiał itd itd. Gdyby to moja firma była przychodnią/szpitalem to nawet wrogów bym nie leczył….