Stuknęły mi niedawno 52 litry oddanej krwi.
Tym razem akcja miała miejsce w Clane, niedużym acz malowniczym miasteczku 15 minut jazdy od domu.
Do Clane przyjechałem z dwudziestominutowym zapasem i bardzo dobrze, bo oczywiście nie mogłem znaleźć wampirowni. Wiedziony logiką udałem się do lokalnego szpitala, w którym pani na recepcji była bardzo zdziwiona słysząc, że szukam stacji krwiodawstwa. Zadzwoniła nawet do jakiegoś lokalnego nadszyszkownika, ale ów nabrał wody w usta, a pani mi wyjaśniła z przepraszającą miną, że nie tylko nie ma na terenie szpitala punktu krwiodawstwa, ale też nie wie, gdzie takowy można znaleźć.
Wyszedłszy ze szpitala zadzwoniłem więc do centrali i wyłuszczam, że mam za 15 minut wizytę w Clane, ale ni chu chu nie wiem gdzie konkretnie. Pani kazała chwilę poczekać i zaraz mi wyjaśniła, że w gaklubie przecież jest.
-- Yyy, gdzie?
-- No w gaklubie, przecież mówię wyraźnie.
-- Znaczy się ale że co?
-- Na Prosperous Road jest gaklub, znajdzie pan sobie na mapie. Do widzenia.
Tajemniczy gaklub okazał się być lokalnym klubem GAA, czego załapanie zajęło mi kolejnych pięć minut; na szczęście okazało się, że to prawie przez płot, więc już chwilę potem parkowałem we właściwym miejscu i udało mi się nie spóźnić.
Mobilna stacja krwiodawstwa już na mnie czekała (byłem pierwszym dawcą tego dnia) i na dzień dobry oprócz standardowej ankiety z pytaniami o moje ostatnie podróże (głównie do salonu i kuchni, a na weekend do schowka na miotły - każdy potrzebuje trochę egzotyki) oraz obyczaje seksualne dostałem też niewielkie kwadratowe pudełeczko, a w środku ozdobny cóś wpięty w udający atłas kawałek tkaniny - ponoć to "złota odznaka krwiodawcy" którą lokalni dają każdemu, kto oddał 20 razy. To była wprawdzie moja wizyta numer 22 i zdaje się, że już kiedyś taki dynks dostałem (w ramach wizyty numer 20, która była moją ostatnią przed kowidem), ale ponieważ tamten mi się gdzieś zapodział, a firma najwyraźniej nie zarejestrowała poprzedniego razu, dali mi teraz drugi a ja go łyknąłem jak gęś kluskę.
Przy zaklejaniu ranki plasterkiem (po badaniu poziomu hemoglobiny) rzuciłem swój sztandarowy kawał: "A nie macie takich ze świnką Peppą"? Zaśmiawszy się, pan mi wyjaśnił z przepraszająca miną, że co prawda ze świnką nie mają, ale za to mogę dostać lizaka przy wyjściu. Okazało się to ewidentną nieprawdą, bo żadnego lizaka oczywiście nie było, ale już nie chciałem robić zadymy.
Potem tradycyjne już "Staszek podejdź no tu bo pan ma trudne żyły i się nie mogę się wkłuć". Rzeczony Staszek (prawdziwe imię znane redakcji) podszedł i kazał pompować tą taką gumową zabawką, po czym wkłuł się bez większych problemów i to za pierwszym razem (bez siniaka). 470 mililitrów później przyszła pani, wyjęła kilometrowej długości igłę z ręki, podziękowała, kazała trzy minutki poczekać (w razie gdyby przyszło mi do głowy mdleć) i do widzenia.
Czyli tak: tu miałem już 22 wizyty po 470 mililitrów każda, a z Polski przyjechałem z bilansem 42 litrów z niedużym hakiem. Bierzemy kalkulator i liczymy:
22*470=10340
10340+42000=52340
Tyle mililitrów mam już na liczniku i póki co nie planuję odwieszania igły na kołek. Niech się kręci.
O.
oddaj pół litra to jesteś bohaterem. Oddaj 10 litrów to zaczynają się pytania.. a czyja to krew, a czemu w wiaderku..
[wiem: stary suchar suchar, ale mi pasował tu jak ulał (nomen omen)]
Z nerkami jest podobnie. Oddaj jedną, super. Oddaj 10, zaraz się kryminalni pokazują…
Gratuluję wytrwałości i zaangażowania.
Butter suchar świetny. Nie znałam wcześniej.
Xpil nie przyszło Ci do głowy, że to b y ł Staszek -w tem i -Lem. On przynajmniej nie polemizował (nie polemizował, że masz trudne żyły, bo nie musiał- co by jednakże świadczyło, że mógłby to być Lem i do tego to futurystyczne zachowanie, nic dziwnego, że igłę potrafił wbić, dobrze, że nie szpilkę, szpilę…). Nie było ani lizaka, ani lemoniady, słabiutko. :-/.