Ten wpis jest reakcją na opublikowany chwilę temu post Dublinii (http://dublinia.blox.pl/2015/01/O-tym-czym-czlowiek-dzieckiem-bedac-bawil-sie-w.html). Dublinia pisze o prostych zabawkach (i zabawach), które wypełnialy jej dzieciństwo zamiast współcześnie wszechobecnych tabletów, telefonów i komputerów. Od razu zacząłem się zastanawiać, jak właściwie ja spędzałem swój wolny czas (którego w dzieciństwie każdy ma pod dostatkiem), no i jest tego całkiem sporo, jak się okazuje.
Nie obiecuję, że mi się ten wpis nie wymknie spod kontroli, postaram się jednak nie rozwlekać tematu za mocno, bo wiem, jak nudna potrafi być lektura czyichś wspomnień.
Jedną z pierwszych zabawek, które w ogóle pamiętam, jest mały, żółty, gumowy miś, piszczący jak się go ścisnęło. Gadałem z nim i robiłem mu wycieczki dookoła stołu, albo groźne wyprawy badawcze poza szczebelki dziecinnego łóżeczka.
Kolejną zabawą, tym bardziej już całkiem zaawansowaną, było obserwowanie nieba za pomocą profesjonalnego teleskopu wykonanego z rury od odkurzacza. Mechanizm umożliwiający celowanie wyimaginowaną soczewką w zadanym kierunku był bardzo skomplikowany: rura opierała się na wypukłym wieku wielkiej skrzyni, stojącej w salonie, dzięki czemu można ją było swobodnie obracać zarówno w pionie jak i w poziomie. W ciągu dnia obserwowałem przez to cudo chmury, a wieczorami - gwiazdy. Wyglądały identycznie jak bez teleskopu, ale tak było bardziej naukowo, więc spędzałem w ten sposób całkiem sporo czasu.
W okolicach czwartego roku życia, opanowawszy rzemiosło czytania, zacząłem też wgryzać się w książki z domowej biblioteki, w szczególności w "Cyberiadę" Lema (której wówczas kompletnie nie rozumiałem, ale napawałem się brzmieniem obcych, a zarazem przecież jakoś dziwnie polskich, słów), "Mały atlas grzybów" oraz "Przepisy ruchu drogowego". Książek z bajkami z dzieciństwa za bardzo nie pamiętam.
Ponieważ mieszkałem na wsi, w pobliżu zawsze był jakieś zwierzaki małego kalibru: kury, kaczki, indyki, perliczki, króliki, nutrie i inne etcetery. Najwięcej czasu spędzałem z kurami, dokarmiając je okruszkami chleba i dbając o to, żeby dystrubycja okruszków była względnie uczciwa, pomimo intensywnych prób Dziobalskiej, która, będąc największą i najsilniejszą kurą, próbowała zawsze okraść współtowarzyszki z drogocennych kalorii.
Jako czteroipółlatek chodziłem też "do pracy". Pracą była łacha piasku z wykopaną w niej niedużą dziurą, oraz, proporcjonalnie do wielkości tej dziury wysoką kupką piachu. Praca polegała na zasypywaniu dziury piaskiem bądź też opróżnianiu dziury z piasku, w zależności od tego, co akurat było potrzebne.
Pamiętam długie godziny spędzone przy zabawie drewnianymi klockami (nie żadne lego, tylko zwykłe, proste kawałki drewna). A jak mi się znudziły klocki, zastępowały je kręgle, małe, lekkie, plastikowe i bardzo wywrotne.
Rówieśników praktycznie nie znałem aż do mniej więcej szóstego roku życia, byłem więc dzieckiem raczej samotnym. Nie było mi z tego powodu źle, ponieważ - jak to dzieci mają we zwyczaju - przyjąłem, że jest to normalny stan rzeczy 😉
W domu rodzinnym był też adapter oraz całkiem sporo płyt winylowych. Nauczyłem się obsługiwać owo centrum multimedialne dość wcześnie. Nie pamiętam zbyt wielu tytułów - z otchłani pamięci wynurzają się ABBA, Edith Piaff oraz Mirelle Mathieu. Gdzieś tam po drodze pojawił się też Nalepa, ale to chyba sporo później. W każdym razie muzyka towarzyszyła mi "od zawsze" i nie było to jakieś dzikie umc-umc-umc. Nie chcę tu szeryć fermentu, że "kiedyś to była muzyka, nie to co teraz", sam teraz od czasu do czasu natrafiam na jakieś umc-umc, które mi się podoba - niemniej jednak uważam, że kontakt z "prawdziwą" muzyką za młodu dał mi całkiem sporo.
Pamiętam jeszcze układanie pasjansów (babcia spędzała przy kartach sporo czasu, szybko więc podłapałem bakcyla) oraz granie w bierki i w domino. Bierki mamy dziś w domu i czasem grywam z córką.
Dziadek, odwieczny urzędnik państwowy pośledniej kategorii, miał na swoim koncie kilka raczej bezwartościowych nagród, które objawiały się w postaci medali. Nie takich dyndających na sznurku, wielkości monety, tylko takich wielkich, ciężkich, 8-10 cm średnicy, bez żadnych otworków, z brzegami pokrytymi rowkami dla lepszego efektu. Dzięki tym rowkom taki medal się świetnie turlał po lentexowej podłodze, dzięki czemu spędzałem długie godziny analizując (na ogół) spiralne trajektorie poruszania się medali, próbując je turlać równolegle (wyścigi!) lub prostopadle (karambole!) i tak dalej. No ubaw po pachy, a przy okazji całkiem fajna lekcja fizyki praktycznej.
No a potem, jak już trafiłem do szkoły, to dopiero się zaczęło. Berki, granie w noża, w serso, rzucanie plastikowym bumerangiem (jedna z moich ulubionych zabaw!), kowboje i Indianie, samolociki z papieru, spadochrony z chusteczki do nosa i czterech nitek, i cała gama innych zabaw, w których wyobraźnia oraz spryt grały pierwsze skrzypce.
Ulubionym miejscem zabaw od mniej więcej dziesiątego roku życia była wielka, stara lipa, rosnąca przy wjeździe na podwórko. Lipa miała na wysokości mniej więcej dwóch i pół metra (a może to było niżej, tylko wyobraźnia mi tak zniekształca skalę?) pęk dość grubych gałęzi, odstających od pnia prawie całkiem poziomo, na których to gałęziach zrobiliśmy sobie z kolegami "bazę". Były tam sznurki, do których można było przyczepiać różne rzeczy i je wciągać i opuszczać. Było wdrapywanie się na samą górę, gdzie - w zależności od aktualnie bawionej gry - mieściło się centrum dowodzenia, albo wieża obserwacyjna, albo peryskop. Było skakanie, wspinanie się i robienie całkiem niebezpiecznych ewolucji typu zwisanie za kolana, głową w dół.
Były szachy okołodomowe, polegające na tym, że grało się w szachy na świeżym powietrzu, a czasu na wykonanie ruchu było tyle, ile przeciwnikowi zabierało obiegnięcie domu dookoła (jeżeli w tym czasie ruchu się nie wykonało, traciło się kolejkę). Ewentualnie szachy sąsiedzkie, które wymyśliliśmy z kolegami całkiem niezależnie od reszty świata, a o których dowiedziałem się dużo później z Wikipedii (tylko zamiast "szachy sąsiedzkie" gra nazywa się "kloc"). A jak pogoda nie dopisywała, były państwa-miasta (kto potrafi na szybkiego podać nazwę rośliny na "u"? Proszę tylko nie guglać, wysilić mózgownicę!) lub okręty. Z kolegą opracowaliśmy całkiem zaawansowaną wersję gry w okręty, gdzie oddawało się trzy strzały na raz (a więc mówiło się, dajmy na to, C5, D6, A8), a przeciwnik informował nas ile wśród tego było pudeł, trafień i zatopień. Jak się do tego dołoży większą planszę (na ogół 20x20), oraz dużo bardziej zawiły sposób analizowania historii strzałów, jedna partyjka potrafiła zająć kilka godzin.
No a potem, niestety (a może raczej stety, bo inaczej nie pisałbym tych słów tu i teraz) nadeszły czasy, kiedy komputery zaczęły trafiać pod strzechy. Zaczęło się od Atari 65XE, a potem już poszło lawinowo. Ale to już temat na inny wpis jest.
Zabaw w dzieciństwie było o wiele więcej, ale gdybym je tu i teraz wszystkie wymienił, straciłbym tego ostatniego Czytelnika, który jakimś cudem dotrwał aż do tego miejsca 😉
Tak więc kończę i wracam na zmywak, który piętrzy się poweekendowo.
My graliśmy w kapsle, ślepca (na trzepaku), strzelaliśmy z saletry. Z zabawek to żołnierzyki, klocki i różne wymysły inspirowane „Zrób to sam” P. Słodowego. Zimą to były fortece ze śniegu i zdobywanie tych fortec. O dziwo fajek nie paliliśmy, alkoholu też nikt nie próbował.
Milo inspirowac posty 🙂 Widze ze nie tylko ja bylam genialnym dzieckiem ktore czytalo w wieku czterech lat 🙂 Wspomniales o zwierzetach – no przeciez ja tez spedzalam czas karmiac kury, swinie i kroliki. Male kroliczki przynoszono mi do domu do zabawy jak kotki (zadna tam z nimi zabawa nie byla bo tylko noskami ruszaly. Nie mieszkalam co prawda na wsi ale babcia miala przy domu taka mini hodowle.
Och, małe, słitaśne kjójićki. Jak milusio!