Najbardziej to chyba nie lubię ludzi z kijem w tyłku zamontowanym na stałe.
Trzeba mieć do siebie szacunek, jasne. Ale dystans też. Inaczej człowiek może zwariować.
Masz do siebie dystans? Bo ja mam, całe kilometry!
Po pierwsze, sprawia mi prawdziwą przyjemność zauważanie, że inni są w czymś lepsi ode mnie. Ba, nie tylko zauważanie, ale również głośne przyznawanie tego. Mówią, że tak robią tylko miękkie faje. Że cieniasy. A ja sobie myślę, że obcowanie z kimś lepszym ode mnie na pewno mi nie zaszkodzi, a może pomóc stać się odrobinę lepszą wersją mnie samego z wczoraj.
Uwaga #1: Wyjątkiem jest oczywiście sytuacja, kiedy ktoś biega szybciej ode mnie, a na mecie jest zapalnik bomby wetkniętej w rectum przeciwnika, ale to się na szczęście nie zdarza zbyt często.
Uwaga #2: Powszechnie znanym faktem jest, że czegokolwiek byś nie robił, zawsze znajdzie się Azjata, który zrobi to szybciej, lepiej i taniej 😉
No więc właśnie. Chętnie wytykam innym ich lepszość.
Po drugie, chętnie śmieję się ze swoich własnych wpadek. Nie próbuję udawać, że wszystko zawsze mi wychodzi. Nie mam konta na Instagramie, w którym pokazywałbym swoje idealnie wyważone poranne kalorie czy popołudniowe uśmiechy. Nie jestem kreatorem mody. Nie umiem jeździć windą. Gubię keczup i jajka. Uciekają mi pociągi. Telefony wypadają mi z ręki. Nie próbuję udawać, że publikowane przeze mnie wpisy są jakiejś tam wybitnej jakości, że nigdy mi srak nie naptał, że nie zdarza mi się głośno pierdnąć w towarzystwie czy rzucić niezbyt celnym żartem.
Po trzecie wreszcie nie próbuję grać przed innymi, że mam jakieś szczególnie głębokie wnętrze, dzięki któremu znalazłem Przepis Na Życie i tak dalej. Nie należę do tych 95% ludzi, którzy twierdzą, że są ponadprzeciętni.
Dzięki czemu trafiam do elitarnych 5% twierdzących wręcz przeciwnie. Jak by człowiek nie próbował pokazać, że nie jest wyjątkowy, tak dupa z tyłu. Ech.
Nie namawiam innych do podążania moją (ani niczyją inną) ścieżką jako Jedyną Słuszną, bo takich ścieżek po prostu nie ma. Albo inaczej: może i są, ale każdy powinien szukać swojej, posługując się własnym rozumem, obserwacją i empatią.
Moja porada dla ludzi czytających ten wpis? Wyjmijcie czasem kij z dupy, rozluźnijcie się...
W zasadzie lepiej zacząć od rozluźnienia się, wtedy kij łatwiej wyjdzie 😉
... i przestańcie udawać kogoś, kim nie jesteście. Jak powiedział kiedyś jeden mądry facet:
Be yourself. Everyone else is already taken.
Kurde, dopóki nie zobaczyłam Twojego wpisu, wyobrażałam sobie ten kij bardziej jak taki od mopa, w sensie gładki… Teraz już zawszę będę widzieć ten sękaty kolczasty i spikselowany badyl… Już nigdy nie uwierzę, że ktoś może go wyjąć… ;-P
Każdy ma taki kij w tyłku jaki sobie wymarzył 😉
Niektórzy boją się drzazg, które zostaną jako materialny nośnik pamięci po kiju. I poza bólem d będzie jeszcze poczucie braku. Kij w d, choć pozornie wewnętrzny, ma funkcję egzoszkieletu. Cóż lepiej stawia do pionu niż kij w d.
Różne ja już w życiu nośniki pamięci widział. Nawet taśmę perforowaną a’la Odra kiedyś dziurkowałem, nie wspominając o różnej maści i proweniencji dyskietkach czy wynalazkach tak egzotycznych jak LS120. Ale żeby informację drzazgami w tyłku zapisywać, tego jeszcze nie było. Aż się boję zwizualizować jak by to miało wyglądać podpięte do kompa… 🙂