... i niech się nie psuje za często, tak, jak miało to miejsce wczoraj późnym popołudniem.
Mój codzienny powrót do domu składa się zasadniczo z następujących etapów:
1. Zejść ze zmywaka, wyjść na świeże powietrze
2. Podreptać do przystanku LUAS-a. Na ogół Harcourt. Jak mam chwilę i jestem w nastroju spacerowym, Charlemont.
3. Podjechać LUAS-em do Stillorgan
4. Podreptać do auta
5. Pojechać autem do domu, na ogół zabierając po drodze Żonkę z jej huty.
Wczorajszy mój powrót do dom odbiegał znacznie od powyższego standardu, albowiem pomiędzy punktem drugim a trzecim ustawiło się kilku panów z silnymi gardłami, którzy, niczym średniowieczni heroldzi, obwieścili zgromadzonemu na przystanku Harcourt tłumowi, że LUAS się popsuł na odcinku St Stephen's Green - Ballally, w związku z czym proszę korzystać z alternatywnych środków komunikacji. W szczególności, autobusy akceptują dziś bilety LUAS-a, więc proszę jechać autobusem.
Trochę mi rura zmiękła, albowiem gdyż ponieważ moja znajomość dublińskiej sieci autobusowej skończyła się gdzieś w okolicach lutego 2006 roku, kiedy to szukałem swojej pierwszej pracy na Zielonej. Od tamtej pory jakoś nie było okazji napawania się tym majstersztykiem współczesnej technologii komunikacyjnej. Aż do wczoraj.
Pomyślałem więc sobie, że trzeba by jakoś obczaić najbliższy przystanek, jakoś wyszukać co jeździ w mniej więcej dobrym kierunku... Ale zamiast komplikować sobie życie myśleniem, po prostu pociągnąłem za tłumem. Tłum, wbrew powszechnej opinii, nie był taki głupi i skierował się w stronę najbliższego przystanku. W związku z tym łączna ilość ludzi na tymże przystanku zaczęła pomału przypominać jakiś wiec - tłumek się zrobił na dobre pięćdziesiąt osób, jak nie więcej. Ustawiłem się więc z całą resztą i zacząłem kombinować, w co by tu wsiąść.
Po dziesięciu minutach zrobiło mi się zimno. Po dwunastu minutach podjechał autobus numer 61, który miał napisane na czole cośtam cośtam Dundrum cośtam cośtam. Stwierdziłem, że Dundrum może od biedy być, stamtąd do Ballally tylko jeden przystanek, można się przejść. No i wsiadłem.
Dolne piętro było przepełnione po brzegi, tu i ówdzie poza okno wystawała nawet jakaś ręka czy noga. Stwierdziłem, że spróbuję szczęścia na górze. Szczęście było połowiczne - owszem, miejsce siedzące się znalazło, ale ktoś, kto projektował te autobusy, nie wpadł na pomysł, że będą nimi kiedyś jeździć prawie dwumetrowe dryblasy z ponadprzeciętnej długości kośćmi udowymi. Efekt był taki, że musiałem siedzieć bokiem, z nogami w przejściu, skutecznie blokując owo przejście. Ale nic to.
Uruchomiłem dż-pi-esa i z zapartym tchem śledziłem trasę pojazdu. Wreszcie, kiedy zbliżył się do Dundrum Business Centre (czy jakoś tak), stwierdziłem, że trzeba by wysiąść.
Wysiadłszy, kazałem się na ten tychmiast prowadzić dż-pi-esowi ku najbliższemu przystankowi LUAS-a, którym - zgodnie z przypuszczeniami - okazał się być przystanek Dundrum.
Spacerek nie był zbyt długi i po zaledwie kwadransie dotarłem do przystanku Dundrum. Odsłuchałem zapętlonego w megafonach komunikatu o problemach technicznych, po czym wystartowałem żwawo w stronę Ballally. Wzdłuż torów biegnie ścieżka serwisowa, którą w żadnym wypadku nie wolno chodzić, chyba, że się jest serwisantem LUAS-a. Tego dnia najwyraźniej mnóstwo ludzi postanowiło zostać serwisantami LUAS-a, gdyż wężyk drepczących, zmarzniętych na kość pasażerów ciągnął się w stronę Ballally, znikając w złowrogiej ciemności. Chcąc nie chcąc wskoczyłem na chodniczek i podreptałem, przyświecając sobie od czasu do czasu lampą błyskową swego telefonu.
Prawdę mówiąc to był chyba pierwszy przypadek, kiedy musiałem użyć telefonu jako latarki.
Spacerek z Dundrum do Ballally zajął mi około 10 minut. Tak wygląda tunel do Ballally, od strony Dundrum:
A tak wygląda ten sam tunel, od strony Ballally:
A tam już jeździły wahadłowo tramwaje, co pięć minut. Wszyscy pytali pracowników obsługi, co się właściwie stało, podszedłem więc do jednego z pracowników obsługi i zapytałem go, co się właściwie stało. Zamiast dostać w ryj (reakcja naturalna po tysięcznym usłyszeniu tego samego pytania), człowiek ów, w dużym, żółtym kasku, objaśnił mi cierpliwie, że on nic nie wie, tylko tyle, że się LUAS popsuł w stronę centrum.
Z tą cenną wiedzą podreptałem do stojącego na prawym torze wagoniku i już 10 minut później wysiadałem na Stillorgan. Godzina była dobrze po siódmej. Żona już od dawna w domu, bo jak się dowiedziała o awarii, nie chciało jej się siedzieć w hucie tyle czasu.
Na parkingu okazało się, że szyby w aucie pozamarzane na kość. O, tak to wyglądało od wewnątrz:
Po pięciu minutach dmuchania szron wreszcie odtajał i można było spiąć konie. W domu byłem przed ósmą, czyli jakieś dwie godzinki później, niż zwykle...
Jeżeli do tej pory nie doceniałem LUAS-a, teraz doceniam Go z każdą sekundą. I zanoszę modlitwę do wszystkich bóstw zajmujących się obsługą pojazdów zmechanizowanych, żeby spojrzały na dublińskie tramwaje łaskawym okiem i sprawiły, by takie awarie zdarzały się jak najrzadziej.
Howgh!
Bo jak się na Zielonej coś dzieje to już na poważnie. A co do awarii to podobno było groźnie, bo kabel zasilający spadł na tramwaj. Na szczęście nikogo nie było w tym miejscu, bo inaczej byśmy mieli kilka hamburgerów na pokładzie. Ja o awarii dowiedziałem się z prasy 😉 bo tak to zawsze bywa, że szewc chodzi w dziurawych butach.
P.S.
Też nie pamiętam kiedy ostatnio jechałem autobusem. Jakoś mniej się boję lecieć samolotem 😀 lub pod prąd jechać na autostradzie.
„Hamburgerów”, ha. Czyścisz mi monitor za karę 😉