Po ponad trzech latach mieszkania w naszym mieszkadełku dojrzeliśmy wreszcie do wykonania upgrade-u kuchni. Oryginalnie zainstalowana kuchnia była mało ustawna, ciasna i brakowało w niej miejsca na różne kuchenne klamoty, które w związku z tym musiały wyemigrować do innych miejsc, powodując wrażenie ogólnego zagracenia mieszkania.
Upgrade kuchni jest tak naprawdę mini-remontem, który z założenia powinien zająć nie wiecej niż jeden tydzień. Start w piątek, koniec w następną niedzielę, czyli dwa weekendy w bajzlu a potem już tylko świetlana przyszłość, fanfary, tusz, Poznańskie Słowiki, trąby, kurtyna.
Zasadniczo plan się powiódł, z tym, że nie do końca tak, jak to sobie wyobrażaliśmy.
Początek był, jak to często bywa, łatwy, prosty i przyjemny. Bank pożyczył nam kasę na "kitchen refurbishment", zamówiliśmy w Ikei nowe szafki, w paru innych miejscach parę innych sprzętów, w dużym markecie budowlanym panele. Znaleźliśmy fachowca, który nam to wszystko miał poskładać do kupy, za kasę, która nie wymagała od nas brania osobnego kredytu.
Po tygodniu w remoncie dotarliśmy do momentu, w którym mieszkanie jest znowu "używalne", już prawie nie potykamy się o młotki, wkrętarki i setki kartonowych pudełek z Ikei (i nie tylko). Niemniej jednak do pełnego szczęścia brakuje nam jeszcze kilku drobiazgów, które niestety są zależne od zewnętrznych dostawców i nie da się ich pogonić.
Nie chcę wchodzić w szczegóły całej akcji - zapewniam, że są one do wyrzygania nudne i składają się głównie z wiercenia, piłowania, stukania z odrobiną pukania, a także klejenia, malowania i przepychania różnych kabelków przez rozmaite otwory i tunele. Jednak kilka niefortunnych wydarzeń w tym całym procesie aż prosi się o opisanie, co niniejszym czynię.
1. Panele podłogowe. W ramach renowacji kuchni wymieniamy też część podłogi. Panele nabyte w popularnej sieci sklepów budowlanych, przyjechały wielką ciężarówą w zadanym terminie. Niestety, okazało się, że firma transportowa ma w umowie drobnym druczkiem zastrzeżone, że w przypadku dostaw do mieszkań w blokach nie wnoszą paneli na piętra. W związku z tym zostawili około 70 paczek z panelami na klatce schodowej na parterze, zamiast wwieźć je windą na nasze piętro. Bardzo frustrujące.
2. Zawiasy i drzwiczki. Większość nowego umeblowania zamówiliśmy w Ikei, bo to tylko jedna wizyta i wszystko można za jednym razem zamówić. No i przyjechały te wszystkie szafki, panele i inne cudaki - niestety, okazało się, że do kilku szafek przyjechały niewłaściwe zawiasy a także niewłaściwego rodzaju drzwiczki. Na szczęście pan majster, który nas wspierał przy tej całej rozpierdusze, poradził sobie z tym problemem za pomocą kilku machnięć piłą, wiertłem i wkrętarką, połączonych z paroma dobrze zatuszowanymi wypowiedziami, przy których "XIII Księga" wydaje się bajeczką dla maluszków. Nikt tak dobrze nie potrafi wyrazić ubolewania nad niską jakością materiałów, jak odrobinę zaniepokojony polski majster.
3. Kołki mocujące do półek: znów Ikea, tym razem okazało się, że jeden z kartoników z kołkami, na których układa się półki w szafkach, zaginął w akcji. W efekcie trzeba było jechać do Ikei z paragonem i pobrać kołki z punktu obsługi klienta. Okazało się (już po powrocie do domu), że to jednak nie te. Na dniach musimy jechać jeszcze raz.
4. Zmywarka. Starej się pozbyliśmy, nowa jest do zabudowy. Niestety, Ikea nie ma zawiasów łączących drzwi od zmywarki z drzwiami szafki do zabudowy, w związku z czym wpisali nas na specjalną listę oczekujących, a w międzyczasie używamy zmywarki bez drzwiczek zewnętrznych. Drzwiczki wewnętrzne (te będące integralną częścią zmywarki) nie mają żadnych uchwytów, w dodatku są bardzo lekkie i mają mocarną sprężynę, w związku z czym ładowanie naczyń do zmywarki odbywa się na zasadzie wrestlingu z drzwiczkami, które trzeba fest dociążyć, żeby się nie zamykały.
5. Wyciąg, czyli po naszemu extractor. Ustrojstwo nad kuchenkę, do wyciągania zapachów i oparów. Wentylator z lampką, krótko mówiąc. Zamówiliśmy taki fikuśny, z płaską, szklaną powierzchnią na górze, służącą za dodatkową półkę. Wyciąg przyjechał o czasie, ale niestety bez tej szklanej części. Reklamowaliśmy. Zdziwienie w sklepie było wielkie, ale reklamację nam uznano i teraz czekamy na dostawę szklanej półeczki. W międzyczasie wyciąg wisi rozbebeszony nad kuchenką i straszy.
6. Mikrofalówka. W ramach oszczędzania przestrzeni wymieniliśmy naszą starą mikrofalę na nową, zabudowaną. Sprzęt poważanej, niemieckiej firmy, zadziałał prawidłowo RAZ, po czym odmówił współpracy. Mikrofala włącza się, owszem, ale tylko na trzy sekundy, i zaraz potem się wyłącza. Zapakowalibyśmy ją w karton i odesłali, ale po pierwsze jest już zamontowana, a ja się nie znam na wymontowywaniu takiego sprzętu (robił nam to elektryk), a po drugie nie mam już kartonu, bo przy tego typu przedsięwzięciu kartony idą w setki i trzeba je na bieżąco wywalać. Na szczęście sklep, w którym tę mikrofalówkę kupiliśmy, postawił się honorem i mają nam na dniach wysłać jakiegoś spryciarza, który sprzęt wskrzesi lub wymieni.
7. Kabelki. Mamy telewizor, nie najnowszy, ale w miarę płaski, wiszący na ścianie. Dotychczas wszystkie kable zeń wychodzące wisiały sobie pod spodem - a jest tego mnóstwo: hdmi do konsoli, hdmi do laptopa, hdmi dla gości, skrętka do internetu, światłowód do dźwięku no i zasilanie. Ogólnie widok raczej mało ciekawy, gąszcz kabli biegnących po ścianie od TV do różnych skrzyneczek. Nasz pan majster poradził sobie z tym tak, że wywiercił w ścianie dwa otwory: jeden zaraz pod zaczepem, a drugi przy samej podłodze za szafkami, i teraz telewizor wisi sobie elegancko i nic z niego nie wystaje, bo kable idą w ścianie. Niestety, jak to zwykle bywa, okazało się w ostatniej chwili, że zapomniałem o jednym kabelku, którego się już - niestety - nie udało przeciągnąć przez ścianę, pomimo najszczerszych chęci i wysiłków, popartych światowej klasy kosmiczną technologią wprost z NASA (wyprostowany druciany wieszak, służący do przeciągania kabli przez długie, wąskie otwory). No nie udało się i już. Mamy więc ten jeden kabelek wiszący z telewizora - coś wreszcie na niego wykombinuję, póki co niech sobie wisi.
8. Blat. Jak szaleć to szaleć, obstalowaliśmy więc również blat kuchenny z kamienia. Niestety, zamiast obiecanych czterech dni okazało się, że trzeba czekać prawie dwa tygodnie, bo nagle więcej ludzi wpadło na ten sam pomysł i się facetowi posypały zamówienia na blaty niczym jabłka przy huraganie. Efekt jest taki, że nie możemy dokończyć kuchni dopóki ten blat nie dotrze. Stary blat już nie pasował do nowego układu, trzeba go było więc pociąć i dosztukować "na ślinę", chybotliwe toto i dość niewygodne, no ale cóż począć.
9. Uchwyty. Znów Ikea - tym razem moja pomyłka. Zamiast 234-milietrowych, wziąłem z półek te większe, które nijak nie pasują do wszystkich szafek. Wróciłem więc do sklepu wymienić na mniejsze - a tu dupa, wyszły i nie wiadomo kiedy będą. Na razie więc mamy szafki bez uchwytów, co jest mocno upierdliwe - zwłaszcza dla niższych członków rodziny. Ja sobie mogę sięgnąć do górnej krawędzi drzwiczek i je otworzyć bez problemów, ale to tylko ja, ponieważ za gówniarza stałem w kolejce po wzrost i sięgam sufitu z przykucnięciem. Reszta rodziny musi kombinować, łamać sobie paznokcie itd. Cyrk jak się patrzy.
Fajnie się o tym opowiada, na sucho, na blogu. Ale jak się to człowiekowi przytrafia, i to w serii jedno za drugim, to czasem ma się ochotę rzucić to wszystko i wyjechać do Suwałk.
😉
Proza życia. Normalny człowiek nie jest w stanie poradzić sobie z tymi wszystkimi gratami potrzebnymi do montażu najprostszych rzeczy, ciągle czegoś brakuje, albo coś ginie. Ja jestem inżynierem sanitarnym (czyli dyplomowanym hydraulikiem) i w związku z tym:
1. przez 9 lat nie potrafiłem wyregulować ilości wody w kiblu, za skomplikowane
2. po kształtki do przewodu kominowego o długości 1,5 m jeździłem 3 razy po 15 km a i tak na koniec okazało się, że komin został źle podłączony i trzeba było małej przeróbki żeby piec się nie wyłączał po minucie pracy
3. zamówione przeze mnie głowice termostatyczne nie pasują do części grzejników
4. zamówiłem kibel z odpływem dolnym a powinien być z bocznym (3 tygodnie czekałem na dostawę właściwego klopa)
5. zamówiłem zawór bezpieczeństwa, a okazało się, że niepotrzebny bo jest w komplecie z kotłem
na koniec zleciłem podłączenie wszystkich umywalek, baterii, zlewu i bidetu najlepszemu hydraulikowi jakiego znam. I to był dobry ruch bo zajęło mu to pięć dni (praca od 17 do 20 razem z drugim kolegą po fachu). Mnie zajęłoby to miesiąc a i tak by ciekło, a części przyborów nie podłączyłbym wcale. Normalny człowiek nie jest w stanie połapać się w tym wszystkim, co najwyżej można coś pochrzanić, pogubić lub zepsuć.
Amen!
Pisze się fajnie, a czyta jeszcze fajniej. Ale nie zadroszczę, mam nadzieję, że kiedyś będziecie się z tych przygód remontowych śmiać.
Już się śmiejemy 😉 Inaczej się nie da. Człowiek by zwariował.
O matko! Ale sie usmialam – jakbym czytala scenariusz do nowego odcinka „Sąsiadów” 🙂
hmmmm skąd ja to znam? tylko mój mąz nie ma za grosz cierpliwości – ani ręki – do majsterkowania i remontów. nauczona doświadczeniem, zawsze prosze kolegę budowlanca(takiego dobrego, z Polski 🙂 ) żeby nam zrobił ten miniremoncik i nawet jego ponosi. Wole dołożyc te parę euraków do jego pracy, niż miec do załatania wielką dziurę w ścianie, bo mój małzonek tak sie wku… że walnął pięścią i pół metra gipsowego „piękna” odpadło, a reszta popękała. Każdy remont lub poprawka to niezle przeżycia, ale czytanie o czyichś to zupełnie inna bajka 🙂
Haha, no to chyba tylko w Irlandii trzeba uważać jak się wali pięścią w ścianę 😉 u nas póki co dziur nie ma, ale parę razy niewiele brakowało. Na szczęście już po. Do następnego remontu spokój 😉