W ramach pisania poprzedniego wpisu (tego o zmutowanej klamce) przypomniała mi się jeszcze jedna, całkiem zabawna, historia, która weszła już do naszego kanonu rodzinnego, i którą czasem męczymy przyjezdnych jak się skończą tematy do rozmów.
A było tak.
W okolicach 2006 roku, a więc niedługo po tym, jak zawitaliśmy na gościnną irlandzką ziemię, mieszkaliśmy sobie w Donegal. Mieszkanko było niewielkie, ale bardzo przytulne i fajnie zorganizowane. Maleńka kuchnia, chociaż "zespolona" z salonem, była jednak dość sprytnie ukryta i trzeba było minąć lodówkę żeby zobaczyć ją w całości.
Akcja właściwa. Siedzimy sobie z Małżą na kanapie. Stwierdziłem, że w sumie chętnie coś bym zjadł - dalejże więc, poszedłem do kuchni i zabrałem się za robienie kanapek. To znaczy chciałem się zabrać, ale pechowo potrąciłem stojący na blacie dzbanek z wodą, w związku z czym natychmiast pojawiła się wielka kałuża. Najbardziej od owej kałuży ucierpiała stojąca obok rolka kuchennych ręczników papierowych - papier jest chłonny, wody było sporo, więc rolka zaczęła szybciutko nasiąkać od spodu.
Żeby ocalić choć część rolki, błyskawicznie podniosłem ją z kałuży, chwyciłem nóż do krojenia chleba (taki z ząbkami) i dalejże odcinać tę mokrą część w celu ocalenia reszty rolki od niechybnego zamoknięcia.
W międzyczasie Małżowinka, usłyszawszy hałasy, podniosła się z kanapy i zajrzała do kuchni. Oczom jej ukazał się następujący widok:
Mąż, deklarujący przed chwilą chęć wykonania kilku kanapek, z nożem w ręce, z zajadłą miną piłujący (na desce do krojenia pieczywa) rolkę ręczników papierowych.
I zapytała, z właściwą sobie przytomnością umysłu:
- A chleba nie ma?
W tym momencie uświadomiłem sobie jak to musiało wyglądać z jej perspektywy i obydwoje zaczęliśmy się śmiać do rozpuku. To była jedna z tych chwil, kiedy człowiek nie wie, czy się nie udusi ze śmiechu - naprawdę ciężko było przestać, tym bardziej, że kiedy w taki śmiech wpada więcej niż jedna osoba na raz, przenosi się on z jednego człowieka na drugiego na zasadzie indukcji, powodując tym większe spustoszenie.
Jednak, jak widać, udało nam się obydwojgu przetrwać ów atak śmiechu i mamy dzięki temu opowieść rodzinną. Nie pamiętam już, czy rolka przetrwała powódź czy nie, ale nie ma to najmniejszego znaczenia dla opowieści...
No i się popłakałam 😉
Śmiech w takich sytuacjach jest wspaniały. Historia przypomniała mi jak to mój znajomy psychiatra objaśniał swoim dzieciom jak się robi naleśniki i jako surowca demonstracyjnego używał papieru toaletowego nasączonego wodą. Chyba tego nawet nie solił, w każdym razie dzieciaki były zachwycone, naleśniki zostały zjedzone a ja osłupiałem jak żona Lota.
Też się śmieję 😀 To rzeczywiście musiało genialnie wyglądać 🙂