Jakoś tak wyszło, że od najmłodszych czasów dziecięcych byłem osobnikiem raczej nieśmiałym.
Wmawiałem sobie co prawda przez jakiś czas, że mam bogate życie wewnętrzne, ale potem się okazało, że to były owsiki.
No właśnie. Do czwartego roku życia wychowywałem się praktycznie bez rówieśników. Rozmowy z psami, kurami, kopanie dziury w ziemi albo turlanie metalowych kółek zajmowały mi większość czasu. Chyba że akurat przerzucałem węgiel. W grupie zawsze miałem blokadę. Dopóki widziałem się z kimś w gronie dwuosobowym, wszystko super. Jak tylko pojawiało się więcej ludzi, od razu gubiłem rezon i odruchowo zaczynałem szukać jakiegoś miejsca, gdzie mógłbym sobie samotnie posiedzieć, albo wymówki, żeby się urwać.
Głównym powodem takiego stanu rzeczy było, jak sądzę, wychowanie, które wyniosłem z domu, a które nakazywało mi być grzecznym i nie przerywać, kiedy inni mówią. No więc, cholera, nie przerywałem, a ponieważ w większym gronie zawsze znajdzie się ktoś, kto ma akurat coś do powiedzenia... Wiadomo.
Nigdy nie uważałem tej swojej nieśmiałości za wadę - może czasem trochę przeszkadzała, nie miałem nigdy "siły przebicia" w grupie - ale w ogólnym rozrachunku mogło być gorzej. No i miałem dzięki temu więcej czasu na wgryzanie się w książki, co teraz bardzo sobie chwalę.
Pod koniec szkoły średniej nieśmiałość owa urosła do takiego poziomu, że nawet zrezygnowałem z własnej studniówki, bo uznałem ją za kompletną stratę czasu. Mój status towarzyski za bardzo na tym nie ucierpiał, ponieważ i tak byłem już uznawany za równie rozrywkowego, jak euglena zielona. Z tym, że w odróżnieniu od niej nie umiałem nawet fotosyntezy.
Sytuacja uległa diametralnej zmianie na studiach. W akademii wojskowej nie było innego wyjścia: jak się człowiek nie potrafił wydrzeć na całe gardło, to był uczony na siłę, w trybie przyspieszonym i niezbyt przyjemnym. No i skoro po pięciu latach studiów miało się dostać awans na oficera, założenie było takie, że człowiek powinien potrafić bez problemu i bez tremy stanąć przed stuosobową grupą ludzi i się do nich powydzierać, z autorytetem i z przytupem.
Również wtedy (tzn. na studiach) zacząłem "na poważnie" zajmować się muzykowaniem, co oznaczało mniej lub bardziej kameralne imprezy nie tylko przy ognisku, ale również na scenie.
Swoje pierwsze występy sceniczne "zaliczałem" wyłącznie w charakterze instrumentalnym, ale kiedyś (bodajże w Toruniu, druga połowa lat 90, na jakimś przeglądzie poezji śpiewanej) wyskoczyłem z solowym kawałkiem pod tytułem "Dwadzieścia lat później"
(tekst Edka Stachury, kompozycja Jana Kondraka - kojarzy ktoś?). Stres był ogromny, na szczęście była to jedna z moich ulubionych wówczas piosenek i potrafiłem ją zaśpiewać po pijaku, obudzony o trzeciej nad ranem.Ku memu zdumieniu poszło całkiem nieźle. Udało mi się nawet zająć trzecie miejsce w kategorii występów indywidualnych, a do tego jeszcze drugie jako zespół (występowaliśmy osobno z dwójką kolegów jako trio gitarowo - harmonijkowo - bębenkowo - wokalne).
Ale tu nagle pojawił się mały problem: ponieważ załapałem się na podium, musiałem zagrać solo jeszcze jeden kawałek, na co byłem kompletnie nieprzygotowany.
Stres, panika.
Idę w stronę sceny jak na ścięcie, bez pomysłu co zagrać. Na wariata wykombinowałem, że nada się "A jeśli chcesz" Nocnej Zmiany Bluesa. Co prawda słowa poza pierwszą zwrotką znałem tylko po łebkach, ale liczyłem na to, że widownia podchwyci tak doskonale znany hicior i będą śpiewać zamiast mnie.
Niestety, przeliczyłem się srodze, więc po pierwszej zwrotce zrobiłem tylko parę zająkniętych "na, na, na" i skończyłem w pół taktu.
Spodziewałem się lawiny śmiechu i ogólnie pojętej sromoty, ale o dziwo skończyło się tylko na odrobinie śmiechu i gromkich oklaskach. Było mi wtedy głupio jak cholera, ale jednocześnie właśnie załapałem, że ludziom nie zależy na tym, żeby się ze mnie nabijać, tylko na tym, żeby dobrze spędzić czas.
To było dla mnie odkrycie na miarę kosmiczną: ludzie mają głęboko w dupie nasze małe wstydliwości i lęki. Ludzie chcą mieć w życiu frajdę.
Niby człowiek to gdzieś tam wie w tym swoim małym rozumku, ale co innego wiedzieć, a co innego zgrokować na własnej skórze.
Gdzieś po drodze była jeszcze akcja z konferansjerką (pisałem o tym tutaj: http://xpil.eu/scena/) i jakoś się pomalutku "rozkręciłem".
Potem okazało się, że całkiem nieźle radzę sobie w charakterze pedagoga (chociaż kwalifikacji formalnych nie mam), zaczęły się różne kursy i szkolenia (jedno nawet opisałem - po łebkach - tutaj: http://xpil.eu/krakowskie-wspomnienie/ ), wystąpień przed większą publicznością mi więc nie brakowało. Potem doszło do tego doświadczenie w projektach prowadzonych metodą Agile (a więc codzienne obowiązkowe piętnastominutowe spotkania, w trakcie których trzeba się zaprezentować przed grupą ludzi).
W taki oto sposób z dręczonego koszmarami zarumienionej młodzieńczej nieśmiałości brzydkiego kaczątka wyrósł jeszcze brzydszy, za to o wiele bardziej pewny siebie stary kaczor.
I tu zakończę, bo się zaczyna robić politycznie 😉
pamiętam jak na swój pierwszy koncert w ogóle nie poszłam, tylko zabunkrowałam się w łazience udając problemy gastryczne…
Brzmi jakbyś któregoś dnia odkrył MDMA 🙂
Nie wiem co to takiego, ale sobie poszukam w wolnej chwili.
Ha, zerknąłem w Wiki i wygląda na to, że chodzi o Esctasy. Muszę Cię rozczarować, niczego mocniejszego od kofeiny w życiu nie próbowałem i nie planuję próbować.
O, nieważne 🙂 Powiem więc jeszcze tak. Wyjątkowo podobał mi się ten osobisty wpis świąteczny, nie tylko dlatego że zauważam niejakie podobieństwa. Ani nie głgwnie dlatego. Bardzo pasuje do Świąt, naprawdę.
Pisałem go w okolicach listopada, nie planowałem go specjalnie na Wigilię. Niechcący tak wyszło. Nota bene Wigilię mamy w tym roku wyjątkową, ale o tym będzie można przeczytać pewnie dopiero w połowie lutego :))
W 100% opisałeś mnie. Przez lata mi to przeszkadzało i nikt (zwłaszcza rodzina) nie mógł i nie chciał zrozumieć, że po prostu tak mam i na siłę tego nie zwalczą.
Jakiś czas temu dowiedziałem się, że jestem po prostu introwertykiem, teraz doszedł zespół Aspergera (na razie zdiagnozowany przeze mnie, ale będę chciał to potwierdzić i zawodowca). Z tym da się żyć, ale gdybym wiedział o tym wcześniej, moje życie byłoby inne, bo wiedziałbym, że jestem inny a tak to przzez wiele lat czułem się gorszy.
„Lepszość” czy „gorszość” od innych to abstrakcje, które jednak siedzą głęboko w głowie i powodują mnóstwo zamieszania. Czym wcześniej się człowiek ich wyzbędzie (lub przynajmniej nad nimi skutecznie zapanuje), tym łatwiej odnajdzie spokój ducha, a co za tym idzie również i szczęście. Bardzo ważny w tym wszystkim jest dystans do samego siebie oraz nieprzejmowanie się opiniami innych osób. Tzn. tak mi się przynajmniej wydaje.