Dziewięć - to liczba lat, które upłynęły kilka dni temu od czasu, kiedy po raz pierwszy postawiłem swoją nieumytą stopę na zielonej, irlandzkiej ziemi.
Chciałbym teraz napisać dłuższy, melancholijny i pełen wzniosłych rozważań wpis o tym, jak to odważnie udało nam się wtedy z moją lepszą Połówką wyruszyć na niezbadane wody zachodniej Europy, jak to w pocie i znoju przegryzaliśmy się przez trudy szukania pracy, uczenia się obcej mowy i tak dalej, ale już o tym wszystkim pisałem dość obszernie w ramach kilku poprzednich wpisów. Ograniczę się więc tylko do podsumowania ostatniego roku.
Po pierwsze primo, nasz syn urósł i z trzymiesięcznej, nieporadnej kulki, którą trzeba po prostu karmić mlekiem z jednej strony i czyścić z drugiej, przeobraził się we wszędobylską Bestię, która w pięć minut potrafi "posprzątać" dowolnej wielkości pomieszczenie (i to tak skutecznie, że wrzucenie tam potem odbezpieczonego granatu tylko poprawia sytuację), potrafi też schować telefon Taty czy okulary Mamy do swojej ulubionej Szuflady, potrafi gestami pokazać, że chce mu się jeść, pić, spać (i to w wózeczku albo w łóżeczku - w zależności od pory dnia oraz ogólnego nastroju, czasem każe się kłaść tu, czasem tam), potrafi przemieścić się z punktu A do punktu B w czasie, którego nie powstydziłby się tunelujący elektron. A jak mu źle, potrafi przyjść i się przytulić, i roztopić każde serce.
Oprócz tego z większych wydarzeń to udało nam się zacząć i skończyć remont kuchni. Tzn. miał być remont kuchni, ale ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, skończyło się na remoncie kuchni, salonu, wymianie większości podłóg oraz kilku drobnych usprawnieniach w całej chałupie. Budżet, chociaż zaplanowany z dwudziestoprocentową górką, i tak się rozszedł w szwach, ale budżety tak już mają, nic nie zrobisz.
Od strony zawodowej niewiele się zmieniło. Z zamiatania liści przerzuciłem się z powrotem na zmywanie naczyń, które ma w tym kraju o wiele większą przyszłość.
Nawiązałem łączność z kolejnymi polskimi blogerami, dzięki czemu moja poranna prasówka się nieco rozrosła (jednak nie na tyle, żeby miało to sprawiać kłopot mojemu ulubionemu czytnikowi newsów, czyli NewsBlur - nie jestem pewien, czy już o nim pisałem, jeżeli nie, nadrobię ten brak wkrótce).
Rozgrzebałem kilka kolejnych opowiadań, dzięki czemu mam nadzieję na powiększenie swojego portfolio w sekcji "Beletrystyka dla ubogich". Niestety, póki co wiszą one w próżni, niepodokańczane, bo albo brakuje mi pomysłu, albo czasu, albo jednego i drugiego.
Z blogowaniem przerzuciłem się w całości na Samsung Galaxy Note 4, który wraz z podpiętą doń klawiaturką na Sinozębym (Microsoft Wedge) stanowią idealny duecik dla średniozaawansowanego blogera.
W Irlandii w ciągu ostatniego roku idzie na lepsze. To znaczy przynajmniej w sensie gospodarczym. Dług publiczny maleje; dzięki podniesionym podatkom rządowi udało się utrzymać spłacanie zaciągniętych w EU długów w terminie, rozmaite wskaźniki rosną (lub maleją, jak np. bezrobocie), w sektorach technologicznych brakuje siły roboczej, więc jest cały czas nieustające ssanie na fachowców z branży IT. Wprowadzono wreszcie opłaty za wodę (Irlandia była ostatnim krajem EU, w którym woda była za darmochę) - ludzie się jeszcze burzą, ale fakt jest faktem, płacić trzeba. Na szczęście kwoty są stosunkowo niewielkie (o ile kojarzę, około €160 rocznie), jednak jak się pododaje do siebie różne dodatkowe obciążenia fiskalne, jakie rząd nałożył przez ostatnich kilka lat, zaczyna to wszystko trochę swędzieć.
Nowy budżet, na szczęście, nie podniósł podatków (przynajmniej po uśrednieniu wszystkich zmian, łączna kwota podatków się, pi x oko, nie zmieniła). Jednym trochę podnieśli, innym opuścili, ogólna tendencja jest taka, że wzrost podatków zahamował. Czekam z utęsknieniem, kiedy wreszcie zlikwidują "awaryjny" USC, ale na to się chyba nie zanosi. Jak to zwykle bywa, podatki wprowadzone "awaryjnie" pozostają na stałe. No trudno.
Liczba odwiedzających bloga nie zmieniła się za bardzo w stosunku do zeszłego roku i waha się na poziomie 80-120 wejść dziennie (oczywiście są wyjątki, np. beznadziejny moim zdaniem wpis "Takie nic" wygenerował mi ponad 400 wejść jednego dnia). Większość ruchu pochodzi z Google (Pchełki VBA rządzą!), trochę od stałych czytelników. Mam też trzech (troje?) subskrybentów, którzy wchodzą na bloga z linku w emailu. Szału nie ma, ale nie musi być.
Blog nie przeprowadził się ostatnio (co kiedyś zdarzało mu się dość często), siedzi sobie na instancji VPS wykupionej w OVH.pl. Chyba tak już zostanie - rozwiązanie jest wygodne, elastyczne i szybkie (zwłaszcza dzięki wtyczce WP-FFPC, która współpracuje z demonem memcached, najszybsze jak do tej pory przetestowane przeze mnie rozwiązanie). Średnie czasy otwarcia strony są na poziomie 650ms, przy czym średnia ta obejmuje również wejścia zza oceanu. W Europie strony bloga otwierają się średnio poniżej pół sekundy, co uważam za całkiem niezłe osiągnięcie.
Prawdopodobnie w tym roku dobiję do pierwszego tysiąca wpisów. Jak na razie jest ich około 930. Zakładając (optymistycznie!) dwa wpisy tygodniowo, tysięczny wpis powinien pojawić się w okolicach wakacji. Będziemy pić 😉
Za rok będziemy opijać dziesiątą rocznicę emigracji. Oj, będzie się działo...
Na Bugu we Włodawie ubyło pięć.
Irlandia rośnie w siłę, Grecja, ku mojemu zdziwieniu, wcale wychodzić ze strefy euro nie chce. Ale najdziwniejszą rzecz usłyszałem w zeszłym tygodniu… Kolega po fachu inżynierskim, stwierdził, że Polskę czeka dobra przyszłość. Za przykład podał Hiszpanię, która z całkiem przeciętnego kraju urosła w siłę i stała się liczącą w świecie gospodarką. Przyznam, że zwątpiłem. Ale jak się człowiek zastanowi, to może coś w tym i jest. Co prawda urzędnicy, politycy kombinują ile wlezie, żeby za łatwo nie było, ale Polacy jakoś tam sobie radę dają. Chyba w narodzie siła, a naród zahartowany przez ostatnie 200 lat. A potęgą już kiedyś tam byliśmy, i to niemałą….
No nie wiem. Jestem za tym, żeby się w Polsce wreszcie polepszyło. Oczywiście. Ale po paru ostatnich wizytach w kraju jakoś mnie to z powrotem pesymistycznie nastawiło. Przede wszystkim totalne ogłupienie w telewizji. Wieczne, niekończące się ciągi afer i przekrętów. Coraz to nowe pomysły na wyciśnięcie większej ilości podatków. Ciągłe szukanie winnego. System ubezpieczeń społecznych… jaki tam system, ruina w zasadzie. No i jakoś nie widzę jak by to wszystko nagle miało zabanglać. Ale zobaczymy.
zaczynaliśmy od totalnego dna: mięso na kartki, benzyna na kartki, wizy+zaproszenia do każdego kraju zachodnioeuropejskiego, szczyt marzeń to praca w charakterze prostego robola na Zachodzie. Dzisiaj: zero granic, można mieszkać gdzie się chce na Zachodzie Europy, Polacy bez problemu znajdują robotę na zachodzie w wyuczonym zawodzie. Gdyby ktoś mi powiedział w 1987 roku, że za 25 lat doczekam takich czasów to popukałbym się w głowę.
Zgadza się! Ja nie twierdzę, że teraz jest gorzej, niż było w latach 80 (aczkolwiek głupia nostalgia każe mi myśleć inaczej), ale w jednym dotknąłeś sedna: teraz można mieszkać, gdzie się chce. I teraz powiedz, ilu Polaków mieszka za granicą i są tam szczęśliwi, a ilu obcokrajowców mieszka w Polsce i są w niej szczęśliwi? Tak procentowo, w Irlandii obcokrajowcy stanowią około 15% (niecałe 700,000 osób). A w Polsce niecałe 2.5% (ciut ponad 900,000). Popatrz na odpływ siły roboczej z Polski (który nb przekłada się bezpośrednio na przyspieszenie upadku publicznego systemu ubezpieczeń zdrowotnych), oraz na przypływ młodych do “lepszych” krajów zachodnich. Nie chcę źle wróżyć (nie przepadam za Polską, ale też nie jestem jakimś anty-patriotą, żeby nie było), ale za dobrze mi to nie wygląda.
ja uważam, że gdyby w 1987 otworzono granice tak jak teraz to z Polski wyjechałoby nie 2 mln lecz znacznie więcej. Patrząc na to z tej perspektywy to jest znacznie lepiej niż mogłoby być :). Co do naszej przyszłości to chyba będziemy zasuwać tak długo jak się da, o ile ktoś dziadków zechce wziąć do roboty…. Innej możliwości na razie nie widzę.
30 stycznia minęło 7 lat. Ech jak ten czas leci.
Bilecik w jedną stronę…