Jakiś czas temu opisywałem kilka różnych dystrybucji linuksowych. Porównywałem wtedy głównie prędkość uruchamiania poszczególnych wersji linuksa.
Jakiś czas potem pomyślałem sobie jednak, że może warto by potestować linuksowanie bardziej na poważnie.
Myśla ta była mi bardzo znajoma, ponieważ próbowałem się w życiu przerzucić na linuksa już tyle razy, że już dawno skończyłyby mi się palce, nawet gdybym zdjął obydwa buty oraz pomimo tego, że - wbrew temu, co być może sugeruje niezgrabny styl tego blogu - nie jestem pijanym pracownikiem tartaku.
Niemniej jednak postanowiłem spróbować raz jeszcze. Tym razem z nieco innego kąta.
Dotychczas moje próby polegały na tym, że instalowałem sobie jakiegoś linuksa na domowym komputerze, po czym po dość krótkim czasie znajdowałem kilka programów, których niezbędnie potrzebowałem, a które pod linuksem nie działają (nawet z WineHQ) oraz nie mają swoich linuksowych odpowiedników (przykład: SSMS).
Oczywiście rozwiązaniem alternatywnym mogłoby być postawienie linuksa na maszynie wirtualnej, ale po pierwsze oznaczałoby to z automatu potraktowanie go jako obywatela drugiej kategorii, a po drugie jeżeli mam coś testować porządnie to tylko i wyłącznie na maszynie fizycznej, prawda?
Po trzecie... I tak większość czasu przy komputerze spędzam w pracy, więc najlepiej byłoby owo testowanie przeprowadzić właśnie tutaj.
Tylko jak się za to zabrać?
Najlepiej byłoby mieć na fizycznej maszynie linuksa, a na wirtualnej windę, która i tak będzie mi w pracy niezbędna. Tylko że przecież nie mam instalki do Windows 7, a pirata (choćby i wirtualnego) na służbowym komputerze instalował nie będę. Może i nie jestem zbyt lotny intelektualnie, ale mam jeszcze resztki instynktu samozachowawczego.
Hmmmm.
Wreszcie wykombinowałem.
Metoda okazała się trochę zawiła, nieoczekiwanie przewrotna, ale za to wyjątkowo skuteczna.
Otóż zamiast instalować linuksa na maszynie służbowej (za co prawdopodobnie zostałbym skazany na pięć lat ciężkich robót drogowych) oraz zamiast instalować linuksa na maszynie wirtualnej (co i tak zawsze robię - warto mieć zawsze linuksową maszynę wirtualną pod ręką) zrobiłem tak:
- Znalazłem w kieszeni kurtki malutki, szesnastogigabajtowy palec USB (zwany dla niepoznaki flaszką lub pędrakiem)
- Za pomocą UnetBootIn zainstalowałem na owym palcu najnowszą wersję ElementaryOS, ustawiając parametr "persistence" na 5GB (co oznacza, że system operacyjny na pędraku będzie miał do dyspozycji 5GB miejsca na zapisywanie danych użytkownika)
- Wyłączyłem kompa
- Włączyłem kompa i zanim się na dobre rozbujał, wcisnąłem Esc i kazałem mu sie uruchomić z flaszki
- Sprawdziłem, że flaszka faktycznie zapamiętuje moje ustawienia (a więc: pobrałem wszystkie aktualizacje, zmieniłem kolorek pulpitu i wykonałem testowy restart)
- Zainstalowałem na flaszce VirtualBox-a
- Dodałem do VirtualBox-a lokalny FIZYCZNY dysk twardy
- Utworzyłem maszynę wirtualną typu Windows 7 oraz dodałem do niej ww. dysk twardy.
- Z lekko mięknącymi z niepokoju nogami uruchomiłem tę maszynę...
- I zadziałało!
- Co prawda teraz do Windows mam tylko jeden monitor, drugiego używam permanentnie do linuksa, ale przynajmniej linuks jest teraz "właścicielem" maszyny, a Windows tylko "gościnnie" z niej korzysta.
- Kolejna zaleta: mogę flaszkę zabrać ze sobą i używać wszędzie tam, gdzie znajdę komputer z wejściem usb...
Wad jak na razie znalazłem bardzo niewiele:
- Muszę pamiętać o tym, żeby przed wyjściem z pracy wyłączyć komputer, wyjąć flaszkę i włączyć komputer (czasem potrzebuję zalogować się zdalnie z domu, po VPN/RDP, nasz firmowy software do VPN pewnie by się bardzo skrzywił na widok niestandardowego desktopa pod tym adresem IP)
- Windows ma "tylko" jeden monitor do dyspozycji.
- Maszyna wirtualna z Windows działa odrobinę wolniej, niż ta sama maszyna bez wirtualizacji. Na moje oko mam jakieś 90% oryginalnej wydajności. Da się wytrzymać.
Wyżej opisaną przekładkę zrobiłem w połowie grudnia, wtedy też pisałem ten tekst. Jeżeli go czytasz, Czytelniku, w okolicach połowy stycznia, to znaczy, że "wytrzymałem" w takiej konfiguracji już około miesiąca.
Dopisane trzy dni później: po raz kolejny mój optymizm okazał się nadmierny. Metoda jest świetna, niestety Windows nie za bardzo lubi być przełączany między dwiema kompletnie różnymi maszynami, w związku z czym wziął i się zdeaktywował, i musiałem potem ścigać chłopaków z IT, żeby mi go reaktywowali. Zdziwieni byli bardzo.
Dopisane trzy dni i pięć minut później: kolega z biurka obok jest zachwycony tą metodą - mówi, że ma w domu kilka starożytnych dysków twardych z systemami, które nie uruchomią się na nowoczesnym hardware. Dzięki tej metodzie udało mu się ponoć "wskrzesić" jakieś starożytne komputery na chwilę - wystarczająco, żeby odzyskać z nich pamiątkowe dane.
na studiach informatycznych, na Politechnice Warszawskiej, w ramach przedmiotu „Systemy operacyjne” nauczany jest Linux.
Faktycznie fajny pomysł – tyle pracuję z wirtualkami, ale nie wpadłem nigdy na tak proste rozwiązanie. Pozwolisz, że skorzystam z pomysłu 🙂
Najtrudniejszy etap to skonfigurowanie dysku fizycznego dla maszyny wirtualnej – nie da się tego wyklikać, trzeba użyć opcji PassThrough i jakiejś utilki w wierszu poleceń. Wszystko łatwe do wyguglania. Jak już to zabangla to dalej bez niespodzianek.
Ja ostatnio zaprzyjaźniam się z Linuxem. Niby trochę wbrew sobie, bo kupiłem nowy laptop, na którym miał być Windows, a okazało się, że jest Ubuntu. Ale w sumie od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie uwolnienie się z macek Billa. Jako informatyczny ćwierć analfabeta i wieloletni „niewolnik” windy z okienkami przeżyłem jednak lekki szok – estetyczny i użytkowy. Pierwsze doświadczenia nie były pozytywne, bo po jakimś miesiącu system padł, a ja nie umiałem sobie poradzić z jego przywróceniem. I w sumie miałbym w związku z tym pytanie. Jak najlepiej – biorąc poprawkę na niski poziom umiejętności – zrobić samemu płytę / flaszkę instalacyjną Ubuntu? Jest w sieci sporo porad, ale jak zwykle, gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania.
Nie wiem które podejście jest NAJLEPSZE per se, ale wiem, co ja bym zrobił: (1) flaszka (2) unetbootin (wersja windowsowa albo linuksowa, obojętnie), (3) ściągnąłąbym plik ISO z instalką Ubuntu, (4) za pomocą unetbootin nagrałbym ten plik ISO na flaszkę i gotowe – w wyniku masz w pełni działającą instalkę linuksa.
Jeśli zaś chodzi o czary typu „przywracanie systemu” to za cienki w uszach jestem, żeby pomóc.
Co zaś do wyboru jakiejś konkretnej dystrybucji, to moje osobiste preferencje są na chwilę obecną takie: (1) ElementaryOS, (2) Manjaro, (3) Mint, (4) Ubuntu. Wszystko w wersji XFCE (xfce to menadżer okienek – ten domyślny z Ubuntu, czyli Unity, ssie jak radziecki odkurzacz).
Btw o Manjaro będzie tu wpis za trzy dni, we czwartek rano.
Aha, jeszcze w kwestii robienia kopii zapasowej całego systemu: polecam CloneZilla: http://clonezilla.org/. Korzystałem ze dwa albo trzy razy, bardzo solidny kawałek softu. Mówiąc w skrócie potrafi zrobić/odtworzyć kopię zapasową całej partycji. Doskonałe narzędzie zarówno do „klonowania” komputerów jak też do robienia awaryjnej kopii zapasowej do przyszłego odzyskiwania.
Dzięki. Przyda mi się 🙂