Jako że literatury niebędącej SF zasadniczo nie czytuję (są wyjątki, a jakże, ale trend pozostaje), o Szczepanie Twardochu dotychczas nie słyszałem zupełnie, choć - sądząc po licznych nagrodach - figura to we współczesnej polskiej literaturze niewąska.
Traf chciał, że dostałem niedawno w prezencie książkę pod tytułem jak w tytule, czyli "Ballada o pewnej panience". Prezent zrazu wydał mi się wielce nietrafiony, w dodatku otrzymałem go od znajomego, z którym wspólnie przeżeglowaliśmy na kartach książek niejedną gwiezdną głuszę i w końcu powinien wiedzieć, do licha, że ja takiej obyczajowej literatury to raczej nie tenteges.
Jednak z głupia frant wziąłem ostatnio "Balladę...." do ręki, zagłębiłem się w pierwsze opowiadanie... i wsiąkłem.
Twardoch jest Ślązakiem, więc jest całkiem sporo gwarzenia. Opowiadania są z okolic roku 2010. Bez wyjątków, każde z nich opowiada albo o wojnie, albo o kłopotach na niwie damsko-męskiej, albo najchętniej o jednym i drugim na raz. Jest też trochę o korposzczurach i ogólnie biznesach rozmaitych.
Bardzo, ale to bardzo podoba mi się sposób, w jaki Autor ubiera historie w słowa. Na ogół wali prosto z mostu (obuchem w środek czoła, można powiedzieć), czasem zostawia jakieś niedopowiedzenie. Nie wykłada zawsze detalicznie kawy na ławę, kłaniając się inteligencji czytelnika. Nie boi się też eksperymentować. Na przykład w jednym z opowiadań widzimy głównego bohatera w wieku 33 lat. Od razu na samym początku wiemy, że jest do środek jego życia, umrze bowiem w wieku lat 66, potykając się na schodach. A potem idzie cała historia skąd się ów bohater wziął na świecie (sporo analogii do lemowego profesora Kouski, który z probabilistycznego punktu widzenia przecież w ogóle nie powinien był się urodzić) oraz jakie ma i będzie miał życiowe przejścia, a wszystko to pisane wyłącznie w czasie teraźniejszym.
Brakuje mi w tych opowiadaniach jednej rzeczy: pomysłu na puentę. Z wyjątkiem dwóch czy trzech pozycji, reszta kończy się raczej nijako. Najbardziej chyba rozczarowujące jest ostatnie opowiadanie, którego bohater próbuje bezskutecznie napisać scenariusz filmowy, a po drodze właściwie nie wiadomo czy jego najbliższe otoczenie jest, czy mu się tylko wydaje. I czy faktycznie pisze ten scenariusz, czy tylko sądzi, że pisze. I tak dalej. A na końcu - zaciemnienie, bez większego ładu i sensu. Gdyby to ode mnie zależało, starałbym się zamknąć zbiór opowiadań tekstem z większym przytupem, żeby zapadł czytelnikowi w pamięć.
Ogólnie jest trochę nierówno. To znaczy tak: językowo książka wymiata, nie mam tutaj żadnych wątpliwości. Ale od strony fabularnej jest w kratkę.
Czyta się to jednak całkiem przyjemnie. Choć wokół różne życiowe zawieruchy, "Balladę..." połknąłem w trzy wieczory, co jest sporo powyżej mojej średniej prędkości w tym roku. Raczej polecam.
Prywatnie oceniam książkę na 7 punktów na 10.
Rozczytało się towarzystwo.
Z nie sf polecam „Chłopki”
Mam wrażenie, że Szczepan Twardoch jakoś mija się z rozgłosem. Usłyszałem o nim od znajomego. Polecał Morfinę, której nie przeczytałem do tej pory. Za to przesłuchałem Króla. Wrażenia zdecydowanie pozytywne. Co ciekawe, tematyka zbliżona do tej, którą opisujesz w opowiadaniach. Polecam więc przeczytać coś „pełnometrażowego”.
Zaczęłam, ale nie skończyłam jeśli chodzi o Mortfinę, zdecydowanie pisarz jest bardziej znany z tego czym jeździ, albo co nosi, niestety…
Zaczęłam, ale nie skończyłam jeśli chodzi o Morfinę, zdecydowanie pisarz jest bardziej znany z tego czym jeździ, albo co nosi, niestety…