Zastanawia mnie od dawna fenomen lektur szkolnych.Wtłacza się wszystkim dzieciom ten sam zestaw książek. Coś jakby stawiać identyczne pieczątki w milionach młodych mózgów. Żadnego zróżnicowania. Niech wszyscy się ustandardyzują i ujednolicą, o. A najlepiej jeszcze zaszczepmy im opinię na temat każdej z książek, w razie, gdyby nie mieli własnej...
Sam nie przeczytałem w podstawówce ani w szkole średniej ani jednej lektury... Nie, wróć. Ani jednej nie przeczytałem wtedy, kiedy były przerabiane zgodnie z programem, bo ogólnie to kilka by się może znalazło. "Wesele w Atomicach" Mrożka, "Faraona" Prusa i "Opowieści o pilocie Pirxie" Lema przecież przeczytałem z przyjemnością, tylko całkiem kiedy indziej. "Pana Tadeusza" zresztą podobnie - nie dlatego, że wciągnęła mnie akcja, ale jakoś "przemówił" do mnie trzynastozgłoskowiec.
A resztę pracowicie zignorowałem i ślizgałem się na opracowaniach tudzież własnej błyskotliwości.
I skromności, nie zapominajmy o skromności...
W każdym razie nigdy wielkim fanem lektur obowiązkowych nie byłem. Niemniej jednak - co zapewne daje się zauważyć po stale rosnącej ilości recenzji - od zawsze uwielbiałem czytać książki jako takie.
No a teraz nadszedł czas na młodsze pokolenie - córka pomalutku dobija do połowy czwartej klasy podstawówki, a to jest taki okres w życiu, kiedy - jak mówi lokalny idiom - shit hits the fan, czyli gówno trafia w wentylator. Nie dość, że lada moment zaczną się w jej organizmie dziać różne rewolucje hormonalne, to w dodatku połowa czwartej klasy to taki czas, kiedy you stop learning to read and start reading to learn - czyli czytanie wypadałoby już mieć opanowane do perfekcji.
O ile czytanie po angielsku idzie nam całkiem nieźle (pochłania średnio jedną książkę na trzy dni!), o tyle po polsku mogłoby być lepiej. Dlatego, chociaż sam lektur nie czytałem, córkę ścigam, żeby czytała wszystko co jej każą.
Aktualnie jest to "Chłopak na opak" Ożogowskiej.
Ponieważ czasu na przeczytanie córa dostała nie za wiele (dwa tygodnie - niby dużo, ale jednak nie do końca...), umówiliśmy się, że część będziemy jej czytać na głos, a część przeczyta sobie sama. Albowiem sama czyta jeszcze na tyle wolno, że odgłosem paszczowym przez uszy idzie szybciej, niż samodzielnie przez oczy.
Muszę przyznać, że chociaż pomysłów jest w tej książce mnóstwo, całkiem zabawnych, o tyle już sam styl, język oraz opisywane sytuacje trącą myszką. Czyta się to trochę jak powieść historyczną.
Co nie znaczy, że jest nudno. O, co to, to nie. Jest mnóstwo ponadczasowych tekstów o wielkiej mocy wychowawczej: "Częste mycie skraca życie", "Mycie nóg to twój wróg" albo "Wisła ma dwa brzegi: jeden lewy, drugi prawy. Prawy z prawej strony, a lewy z lewej." I tak dalej.
Niemniej jednak jakoś mi ta książka "nie leży".
No ale to pewnie dlatego, że nigdy nie byłem dziewięciolatką.
W każdym razie nie polecam "Chłopaka na opak" Czytelnikom niniejszego wyrobu blogopodobnego. No chyba, że są dziewięciolatkami w połowie czwartej klasy podstawówki i akurat przerabiają tę lekturę w szkole...
to proste: lektury są obowiązkowe, bo inaczej nikt by tego nie czytał.
To u nas był ten sam problem w szkole polonijnej, bo czytanie po polsku, nie dość że idzie wolno, to jeszcze dużo słów wymaga tłumaczenia, bo dzieciak po prostu ich nie zna. A “Szatan z siódmej klasy” to już była “zabawa na całego”. Czytaliśmy wszystko i tłumaczyliśmy na bieżąco, bo nie dość, że język trudny, to jeszcze całość do ogarnięcia też trudna; gimnazjum w tamtych czasach niejak się ma do gimnazjum obecnego. Tu 5-klasistka, a tam prawie dorośli…. inny świat, inne problemy, nawet gdyby odnieść to na grunt polski.
Takie tam nie na temat, wchodze a tam kolorowo 🙂
Stwierdziłem ostatnio, że trzeba dodać kolorków. Co prawda wygląda to trochę tandetnie, ale mam już pomysł, jak to uporządnić. Niech no tylko znajdę wolną chwilę…
Oto i wolna chwila się znalazła, i pomysł udało się (częściowo, ale jednak) zrealizować. Teraz przejścia kolorów w menu są płynne – muszę jeszcze tylko skorygować lewą i prawą krawędź całego menu, żeby się ładnie wtapiała w tło. No i potem dobrać jakąś bardziejszą paletę, bo teraz to to bardziej kał wielbłąda przypomina, niż menu główne.
Na podobny problem trafiłam z moim Krzysiem. U nas nie ma polskiej szkoły, więc o naukę czytania po polsku dbam sama i sama dobieram lekturę, dobierając stopień trudności językowej do poziomu mojego dziecka – chyba pod tym względem mam łatwiej bez tego musu zaliczenia lektury, która, jak czytam, jest jednak za trudna dla dziecka, dla którego język polski jest jednak tym drugim językiem.
Po polsku ciągle jesteśmy na etapie “learn to read”. Książki napisane “drzewiej” odpuszczam sobie z małymi wyjątkami – np. teraz czytamy Akademię Pana Kleksa. Stawiam na lekturę w języku polskim ale nie koniecznie polskich autorów. Na przykład “Mikołajek” (autor: Rene Goscinny) mojego syna zachwycił, a i ja miałam sporo przyjemności przy tym wspólnym czytaniu. Potem czytaliśmy sobie encyklopedię dla dzieci – konkretne informacje na temat naszej planety, w sporej części znane już mojemu dziecku po angielsku, w polskiej formie językowej okazały się bardziej interesujące niż jakieś tam bajki.
Tak sobie pomyślałam, że z tymi lekturami to jest tak, że większość młodych ludzi, gdyby nie lektury, nie przeczytałaby nigdy żadnej książki, a tak to choć opracowanie przemęczą i poćwiczą czytanie.
Haha, myśmy Akademię Pana Kleksa skończyli niedawno, a “Mikołajka” też czytaliśmy pasjami. Uniwersalne pozycje. Chociaż o Panu Kleksie mam ambiwalentne odczucia – niby fajne fantasy, trochę magii, trochę wychowania, dużo śmiesznych przygód i Wogle (sam, pamiętam, uwielbiałem “Akademię” jako gówniarz i czytałem całość chyba z pięć razy), a z drugiej strony dużo różnych piguł, zwidów i innych narkotycznych elementów, których się co prawda nie rozumie w wieku ośmiu lat, ale które jakoś tam zostają w głowie…
Rozmowę na temat dragów mam z Młodym za sobą – chyba poświęcę temu wpis w przyszłości. Zastanawiam się czy aby nie pominąć pewnych fragmentów Akademii Pana Kleksa…