Co sprawia, że niektórzy ludzie marnują pół życia na sprzątanie?
Z szerszej perspektywy, przyczyny są dwie:
Po pierwsze, uzależnienie od sprzątania jako forma łagodnej psychozy. Niektórzy po prostu muszą od czasu do czasu posprzątać, żeby poczuć się lepiej. Podobnie jak niektórzy muszą co piętnaście minut myć ręce albo zapalić papierosa. Uzależnienie da się leczyć i nie będziemy się nad tym teraz skupiać.
Po drugie, o wiele bardziej interesujące: nadmierne przywiązywanie się do rzeczy niepotrzebnych; nieumiejętność pozbywania się klamotów, która przez lata gromadzą się, sprawiając, że sprzątanie zajmuje coraz więcej czasu i wysiłku, kurz ma więcej zakamarków do gromadzenia się, a miejsca ubywa.
George Carlin mówił kiedyś, że ludzie kupują domy tylko po to, żeby trzymać w nich klamoty. A jak nagromadzą więcej klamotów, muszą koniecznie kupić większy dom, żeby się te klamoty jakoś pomieściły.
Co więc z tym problemem zrobić?
Trzeba sobie uświadomić, że problem jest zlokalizowany w naszej głowie i nigdzie indziej. Trzeba więc uważnie przyjrzeć się samemu sobie i zobaczyć, ile fałszywych przekonań siedzi w naszych głowach i nie pozwala uwolnić się od tej nigdy nie malejącej sterty śmieci.
Spróbujmy rozebrać ten proces na kawałki i przyjrzeć się każdemu kawałkowi z bliska:
1. Koszty utopione.
Jeżeli kupiliśmy horrendalnie drogi bilet na długo wyczekiwany koncert ulubionej kapeli, a w dniu koncertu poczuliśmy się gorzej (naprawdę gorzej, nie jakiś głupi katar, tylko, dajmy na to, ostre łamanie w kościach, wysoka gorączka i łupanie w głowie na miarę migreny), to istnieje spora szansa, że mimo wszystko jednak pójdziemy na ten koncert, żeby się bilet nie "zmarnował" (cudzysłów nie jest tu przypadkiem). W efekcie spędzimy kilka koszmarnych godzin na koncercie, modląc się o ciszę, łóżko, kubek ciepłej herbaty z cytryną i tonę aspiryny. Summa summarum gdybyśmy na ten koncert nie poszli, byłoby dużo lepiej.
Albo restauracja: zapłaciliśmy tygodniówkę za wielką porcję czegoś dobrego w najlepszej knajpie w mieście, tymczasem okazuje się, że po zjedzeniu połowy porcji jesteśmy już najedzeni z nawiązką. Jednak ponieważ wydaliśmy na to kupę kasy, bezrozumnie pchamy w siebie drugą połowę, żeby się "nie zmarnowało". Porażka. Efekt jest taki, że zamiast mieć przyjemność z wypadu do knajpy, mamy ostrą sraczkę ewentualnie konstypację połączoną z ogólną niewydolnością przewodu pokarmowego przez kolejnych paręnaście godzin (żeby tylko!).
Dokładnie na tej samej zasadzie niechętnie pozbywamy się z domu zbędnych klamotów. Ten afrykański bożek kosztował dwieście dolców i dwa tygodnie szwendania się po zachodniej Afryce! A tamta ozdobna miska co prawda była w promocji, ale i tak wydałem na nią pięć dych i trzy godziny stania w kolejce! Nie wspominając o tym niezastąpionym urządzeniu do otwierania orzechów kokosowych, które nie dość, że kosztowało kupę kasy, to jeszcze może mi zaoszczędzić pięć minut na każdym kokosie! Nieee, nie wyrzucę tego, choćby mnie końmi ciągali...
2. "To się jeszcze kiedyś przyda".
Jak mawiał wiedźmin Geralt, przewidywanie przyszłości nie jest sztuką.
Nota bene, "przewidywanie przyszłości" to pleonazm, ale o tym może kiedy indziej.
Sztuką jest trafne przewidywanie przyszłości. Jesteśmy koszmarnie nieefektywni jeżeli chodzi o przewidywanie tego, co się wydarzy, i dlatego gromadzimy zbędne klamoty. Na przykład powszechne przekonanie, że kiedyś jeszcze wciśniemy się w tę koszulę czy tamte spodnie, albo że kiedyś jeszcze będziemy chcieli przeczytać tę książkę - i tak dalej. Na wszelki wypadek. Na zaś. Bo może, kiedyś. I teraz zamiast porządku mamy w szafie coś w rodzaju lumpeksu po przejściu huraganu Katrina, a w domowej biblioteczce... Co ja mówię, jaka biblioteczka. Książki wszędzie, na każdej poziomej powierzchni w domu.
3. Lęk przed utratą.
Ludzie nie cierpią tracić rzeczy - i to nie tylko dlatego, że te rzeczy mają wartość materialną, ale głównie dlatego, że ludzie odruchowo przypisują większą wartość rzeczom, które są w ich posiadaniu. Zakotwiczają się do starych kubków, kanap, koszul, kremów i kotar, jak również innych, nie zaczynających się na "k". Strach przed utraceniem tych jakże unikalnych i bezcennych artefaktów jest kolejnych czynnikiem powodującym, że sterty zbędnych klamotów piętrzą się ponad miarę.
Jak sobie z tym wszystkim poradzić?
Po pierwsze, trzeba sobie jasno i wyraźnie te zjawiska uświadomić - i to nie jako coś, co się wydarza gdzieś tam daleko, komuś innemu, tylko zobaczyć te wszystkie zachowania w nas samych. Trzeba postępować trochę "pod prąd" samemu sobie, ale efekt końcowy jest tego wart.
Po drugie, w czasie takiego "sprzątania" najlepiej być samemu. Obecność najbliższych sprawia, że sentymenty do przedmiotów są silniejsze i trudniejsze do przezwyciężenia.
Po trzecie, odrzucić wszelkie "przeszkadzacze". Nie słuchać muzyki, nie oglądać "w tle" swojego ulubionego starego filmu. Dzięki temu mamy większe szanse na pełne skupienie się nad tym trudnym, mentalnym procesem.
Końcem końców powinniśmy otaczać się wyłącznie przedmiotami, które a) są naprawdę niezbędne / przydatne lub b) sprawiają nam autentyczną frajdę.
Pozostaje jeszcze jedno, kluczowe pytanie: a po co?
Jest teoria, która głosi, że każdy człowiek przez całe życie podświadomie ciągle skanuje swoje najbliższe otoczenie i próbuje zbudować w głowie jego trójwymiarowy model.
Ja na przykład regularnie skanuję okolice przypodłogowe za pomocą małego palca u lewej nogi, fantastyczna metoda jeśli chodzi o wymyślanie nowych wyrażeń do Wielkiego Słownika Wulgaryzmów Polskich
Jeżeli otoczenie będzie pełne zbędnych przedmiotów, zbudowanie takiego modelu zajmie nam więcej zasobów, pozostawiając mniej na jakiekolwiek przyjemności, twórcze myślenie i tak dalej. Dlatego właśnie istotne jest, żeby przestrzeń wokół nas była odgracona, uporządkowana.
Dzisiejszy wpis powstał pod wpływem książki Marie Kondo: "The Economics of Tidying Up", której co prawda jeszcze nie czytałem, ale o której słyszałem wiele dobrego. Chyba wiem, jaka będzie moja następna lektura, jak już skończę trylogię "Revelation Space" 😉
Tymczasem nowy rok, stare zmywaki. Czas wracać do rzeczywistości...
Przeprowadzka. Super metoda na de-cluttering 😀
Stan objętościowo idealny osiągnęłam wyjeżdżając na studia z jednym plecakiem.
Stan objętościowo i jakościowo idealny osiągnęłam przy przeprowadzce do IE. Jedna waliza + dwie książki.
Każda kolejna przeprowadzka niestety traciła trochę na jakości i zyskiwała na objętości… Ale nadal nie jest źle.
Oj. Wiem coś na ten temat. Mieszkaliśmy już w ponad dziesięciu różnych miejscach. Przyjechaliśmy tu z dwiema walizkami, a teraz gdybyśmy się mieli przeprowadzać, trzeba by chyba TIR-a wynająć. Żona do dziś ma odruch pakowania klamotów średnio raz na pół roku, chociaż mieszkamy na własnym już prawie pięć lat i żadnej przeprowadzki na horyzoncie nie widać 😉
A te dwie książki to jakieś wielkie musiały być, że nie weszły do tej jednej walizy 😉
Wielkie nie, ale bezcenne, w drodze na emigrację z rąk nie wypuszczałam słowa pisanego w języku ojczystym 😀
(ale kiedyś przy okazji pobytu w PL faktycznie kupiłam sobie tomiczek tak niewielki rozmiarowo, że musiałam udawać, że to lekturka na czas przelotu i dlatego właśnie pod pachą trzymam. A przestrzeń przydzielana pasażerowi w ryanairze nie pozwoliła nawet tej lekturki otworzyć 😀 )
Ponieważ wdepnąłeś w moje rejony, rejony Wiedzmy – przewidywanie przyszłości nie jest pleonazmem. Nie jest pleonazmem nawet masło maślane, co mi niedawno uświadomiła moja młodsza córka na wspólnych zakupach, kiedy wzięłam z polki masło.
– Co ty bierzesz?
– Masełka mi się zachciało.
– A przeczytałaś co tam tak naprawdę jest?
– Napisane dużymi z przodu ze masło! Biorę wiec masło.
– Nie kochana, to nie jest masło, to jest gówno. Odwróć i przeczytaj skład.
– Odtąd szukam wytrwale masła maślanego.
Skłonny jestem uznać tezę, że “przewidywanie przyszłości” nie jest pleonazmem, o ile zechcesz przedstawić jakieś bardziej szczegółowe objaśnienie dla nas, maluczkich. Interesujące jest również, że wikipedyczna definicja pleonazmu mówi, że potocznie na pleonazm mówi się “masło maślane”. Hm.
Oczywiście że ‘masło maślane’ jest paleonazmem ale odkąd masło nie jest masłem, szukam masła maślanego czyli prawdziwego :), czyli szukam paleonazmu który dla mnie paleonazmem już nie jest, i to wcale nie jest śmieszne.
Do przewidywania przyszłości, konieczne jest dodanie drugiego członu, aby wiadomo było że nie chodzi o przewidywanie pogody na przykład.
“paleonazm” to taki pleonazm z paleozoiku, tak? Czyli późniejszy niż mezozonazm, ale na długo przed rokokoko? 😉