Krwi!

https://xpil.eu/4253T

W wojsku spędziłem prawie pięć lat. Czasu w wojsku jest mało, a już zwłaszcza w akademii wojskowej, gdzie nie tylko maszeruje i śpiewa się w maskach gazowych ("tatusiu! a pokaż jak słoniki biegają!"), składa broń z zamkniętymi oczami i biega na poranną zaprawę, ale też uczy się o diagramach Harela, optymalizacji wielokryterialnej metodą Simplex tudzież liczy się różniczki, wyznaczniki macierzy oraz całki wielokrotne. Na pierwszym roku tydzień naukowy miał 45 godzin (czyli średnio prawie 8 godzin dziennie, wraz z sobotami - a co), a po nocach i wieczorami ćwiczyło się musztrę, strzelanie oraz wszelaką kurwolingwistykę (zadziwiające jest ile różnych zastosowań może mieć jedno małe słówko).

Tak więc człowiek korzystał z każdej nadarzającej się okazji żeby urwać trochę tego czasu dla siebie. Jedną z takich okazji było krwiodawstwo.

Lubię sobie czasem myśleć jak bardzo pomagam innym oddając krew. Jednak prawda jest taka, że zacząłem nie z nadmiaru przepełniającej mnie miłości bliźniego tylko ze zwykłej, egoistycznej chęci zorganizowania sobie odrobiny wolnego czasu. Niemniej jednak później już zainteresowałem się tematem na dobre i nawet jak już uciekłem z armii, pozostałem wierny idei i do dzisiaj regularnie daję sobie zabrać te pół litra raz na jakiś czas.

Tak przy okazji - nie zamierzam tutaj nikogo namawiać żeby dał się zwampirzyć. Każdy sobie rzepkę skrobie i jak ktoś będzie chciał zacząć oddawać krew to zrobi to bez mojego gadania. A jak ktoś już oddaje to chałwa mu za to.

Początki były ciekawe; krew oddawało się w Centralnym Szpitalu Klinicznym Wojskowej Akademii Medycznej w W-wie, wielki szpital z prawdziwego zdarzenia, z wampirownią na parterze i stołówką na (bodajże) 3. piętrze - w czasie kiedy tam oddawałem, mieli ze 4-5 stanowisk tradycyjnych i ze 2-3 do plazmaferezy. Jako jedni z pierwszych stosowali plazmaferezę w nowoczesnej postaci, z automatyczną wirówką która w kilku krótkich cyklach odfiltrowywała osocze i zwracała resztę krwi do krwiobiegu. Dzięki temu dawca ma mniej krwi na zewnątrz oraz czeka niecałą godzinę zamiast trzech.

Również w tamtym szpitalu trafiłem (zupełnie przypadkiem) na znajomego, który miał mieć operację serca i brakowało mu krwi AB-. Tak się składa, że mam AB- więc oddałem w jego intencji dzięki czemu chłop czekał ciut krócej.

Miałem też przygodę, która, opowiedziana odpowiednio, może stanowić zalążek niezłego horroru. Otóż maszyna do pobierania osocza jest, jak już wspomniałem, w pełni zautomatyzowana. Jedyna praca pielęgniarki polega na wkłuciu igły, włączeniu maszyny i obserwowaniu czy pacjent nie mdleje. Maszyna zaś, całkiem już autonomicznie, wyciąga z człowieka jakieś 400-500ml krwi do centryfugi, odwirowuje osocze (które trafia do osobnego woreczka) a następnie wstrzykuje to, co zostało po odwirowaniu z powrotem do krwiobiegu - taki cykl jest powtarzany do skutku, czy do momentu kiedy woreczek z osoczem napełni się do 600ml. Na koniec dawca dostaje jeszcze 200-300 ml soli fozjologicznej w żyłę żeby zminimalizować objętościowy ubytek krwi - i tyle.

Niestety, maszyny są czasem zawodne. Albo któryś z przewodów był źle założony, albo się zawór zaciął - w każdym razie, pod koniec imprezki, kiedy w worku było już prawie 600ml osocza (czyli w ciągu ostatniego cyklu), do worka z osoczem trafiła krew pełna. Z białego worek zrobił się czerwony (szkoda bo cała donacja psu w dupę), pielęgniarka w panikę bo miałem w tym momencie poza krwiobiegiem około litra krwi (550 ml osocza oraz 400-500 ml w centryfudze) a maszynę trzeba było wyłączyć. Wtedy dowiedziałem się, że na zapleczu jest też lekarz dyżurny, który trzyma rękę na pulsie w razie takich akcji. Oczywiście nic się nikomu nie stało, dostałem ciut więcej niż zwykle roztworu soli fizjologicznej, mnóstwo przeprosin, extra porcję czekolady i tyle...

A, właśnie, czekolada. Jakiż byłby sens oddawania krwi gdyby na koniec nie dawali człowiekowi 7-10 tabliczek? 🙂

Niektórzy koledzy opylali czekolady szatniarce w szpitalu - żeby było na papierosy. Ja tam zawsze wolałem słodycze od fajek...

Z ciekawszych wydarzeń, przydarzyło mi się raz brać udział w trombaferezie na wezwanie (i to jako dawca!). Trombafereza, wbrew nazwie, nie polega na dmuchaniu ile wlezie w różne instrumenty dęte, tylko na oddawaniu płytek krwi. Płytki separuje się nieco trudniej i sama operacja trwa około 3 godzin (pomimo pełnej automatyzacji) - niestety, igły są dwie, jedną wychodzi z człowieka krew z płytkami, a drugą wraca krew już bez płytek. W efekcie obydwa zgięcia łokci są nakłute, ergo nie można zginać żadnej ręki. Czyli jak człowieka zaswędzi nos, woła się pielęgniarkę. A jak człowieka zaswędzi tyłek... cóż, w tyłek akurat można się podrapać bez zginania łokcia.

Po przyjeździe do Irlandii na chwilę zapomniałem o krwiodawstwie. Chwila trwała około trzech lat - aż któregoś dnia dowiedziałem się, że mój ówczesny pracodawca organizuje regularne wyjścia pracowników do pobliskiego centrum krwiodawstwa (i nawet płaci za taksówki żeby było szybciej) - więc się zabrałem któregoś dnia i tak oto kontynuuję tradycję.

Tutaj, niestety, osocza oddawać mi nie wolno. Mam rzadką grupę krwi. AB- ma mniej niż 1 procent populacji i jeżeli chcę oddawać to tylko krew pełną.

Ponadto, zamiast standardowych, polskich 450 ml tutaj oddaje się 470 ml. Urządzenia są identyczne jak w Polsce (nawet tej samej firmy), pielęgniarki są tak samo wytresowane w obserwowaniu dawców, przed oddaniem trzeba wypełniać takie same formularze z mnóstwem pytań... czyli człowiek czuje się jak w domu. Na odchodne wysyłają dawcę do kantyny gdzie można się napchać słodyczami, opić kawą, wodą lub herbatą tudzież pogadać ze znudzoną Panią z Kantyny.

To by było na tyle. Jak mi się jeszcze jakaś ciekawsza przygoda przytrafi (np. szalony cybernetyczny doktor wygryzie mi krtań), nie omieszkam rzucić paroma zdaniami.

Czołem, społem, niebawem!

https://xpil.eu/4253T

2 komentarze

  1. Zdaje się, że mamy te same korzenie – ten sam wydział tej samej akademii. Za moich czasów też jeździło się na Szaserów. Ja się nie 'odważyłem', ale kumple jeździli – i też nie dla idei ;).
    P.S. Fajne artykuły o 'Programowaniu systematycznym'. Ja pozostałem w 'firmie' duużo dłużej niż Ty i szczególnie pamiętam zamiłowanie moich decydentów do dokumentacji. Ty piszesz o konkretnej dokumentacji pomagającej 'utrzymać' projekt/system w fazie implementacji a potem eksploatacji, a ja pamiętam tworzenie "wojny i Pokoju(ów)' – na każdym etapie (jeszcze nawet przed analizą(!) )
    Pozdrowienia
    cybernetyk 😉

Leave a Comment

Komentarze mile widziane.

Jeżeli chcesz do komentarza wstawić kod, użyj składni:
[code]
tutaj wstaw swój kod
[/code]

Jeżeli zrobisz literówkę lub zmienisz zdanie, możesz edytować komentarz po jego zatwierdzeniu.