W wojsku spędziłem prawie pięć lat. Czasu w wojsku jest mało, a już zwłaszcza w akademii wojskowej, gdzie nie tylko maszeruje i śpiewa się w maskach gazowych ("tatusiu! a pokaż jak słoniki biegają!"), składa broń z zamkniętymi oczami i biega na poranną zaprawę, ale też uczy się o diagramach Harela, optymalizacji wielokryterialnej metodą Simplex tudzież liczy się różniczki, wyznaczniki macierzy oraz całki wielokrotne. Na pierwszym roku tydzień naukowy miał 45 godzin (czyli średnio prawie 8 godzin dziennie, wraz z sobotami - a co), a po nocach i wieczorami ćwiczyło się musztrę, strzelanie oraz wszelaką kurwolingwistykę (zadziwiające jest ile różnych zastosowań może mieć jedno małe słówko).
Tak więc człowiek korzystał z każdej nadarzającej się okazji żeby urwać trochę tego czasu dla siebie. Jedną z takich okazji było krwiodawstwo.
Lubię sobie czasem myśleć jak bardzo pomagam innym oddając krew. Jednak prawda jest taka, że zacząłem nie z nadmiaru przepełniającej mnie miłości bliźniego tylko ze zwykłej, egoistycznej chęci zorganizowania sobie odrobiny wolnego czasu. Niemniej jednak później już zainteresowałem się tematem na dobre i nawet jak już uciekłem z armii, pozostałem wierny idei i do dzisiaj regularnie daję sobie zabrać te pół litra raz na jakiś czas.
Tak przy okazji - nie zamierzam tutaj nikogo namawiać żeby dał się zwampirzyć. Każdy sobie rzepkę skrobie i jak ktoś będzie chciał zacząć oddawać krew to zrobi to bez mojego gadania. A jak ktoś już oddaje to chałwa mu za to.
Początki były ciekawe; krew oddawało się w Centralnym Szpitalu Klinicznym Wojskowej Akademii Medycznej w W-wie, wielki szpital z prawdziwego zdarzenia, z wampirownią na parterze i stołówką na (bodajże) 3. piętrze - w czasie kiedy tam oddawałem, mieli ze 4-5 stanowisk tradycyjnych i ze 2-3 do plazmaferezy. Jako jedni z pierwszych stosowali plazmaferezę w nowoczesnej postaci, z automatyczną wirówką która w kilku krótkich cyklach odfiltrowywała osocze i zwracała resztę krwi do krwiobiegu. Dzięki temu dawca ma mniej krwi na zewnątrz oraz czeka niecałą godzinę zamiast trzech.
Również w tamtym szpitalu trafiłem (zupełnie przypadkiem) na znajomego, który miał mieć operację serca i brakowało mu krwi AB-. Tak się składa, że mam AB- więc oddałem w jego intencji dzięki czemu chłop czekał ciut krócej.
Miałem też przygodę, która, opowiedziana odpowiednio, może stanowić zalążek niezłego horroru. Otóż maszyna do pobierania osocza jest, jak już wspomniałem, w pełni zautomatyzowana. Jedyna praca pielęgniarki polega na wkłuciu igły, włączeniu maszyny i obserwowaniu czy pacjent nie mdleje. Maszyna zaś, całkiem już autonomicznie, wyciąga z człowieka jakieś 400-500ml krwi do centryfugi, odwirowuje osocze (które trafia do osobnego woreczka) a następnie wstrzykuje to, co zostało po odwirowaniu z powrotem do krwiobiegu - taki cykl jest powtarzany do skutku, czy do momentu kiedy woreczek z osoczem napełni się do 600ml. Na koniec dawca dostaje jeszcze 200-300 ml soli fozjologicznej w żyłę żeby zminimalizować objętościowy ubytek krwi - i tyle.
Niestety, maszyny są czasem zawodne. Albo któryś z przewodów był źle założony, albo się zawór zaciął - w każdym razie, pod koniec imprezki, kiedy w worku było już prawie 600ml osocza (czyli w ciągu ostatniego cyklu), do worka z osoczem trafiła krew pełna. Z białego worek zrobił się czerwony (szkoda bo cała donacja psu w dupę), pielęgniarka w panikę bo miałem w tym momencie poza krwiobiegiem około litra krwi (550 ml osocza oraz 400-500 ml w centryfudze) a maszynę trzeba było wyłączyć. Wtedy dowiedziałem się, że na zapleczu jest też lekarz dyżurny, który trzyma rękę na pulsie w razie takich akcji. Oczywiście nic się nikomu nie stało, dostałem ciut więcej niż zwykle roztworu soli fizjologicznej, mnóstwo przeprosin, extra porcję czekolady i tyle...
A, właśnie, czekolada. Jakiż byłby sens oddawania krwi gdyby na koniec nie dawali człowiekowi 7-10 tabliczek? 🙂
Niektórzy koledzy opylali czekolady szatniarce w szpitalu - żeby było na papierosy. Ja tam zawsze wolałem słodycze od fajek...
Z ciekawszych wydarzeń, przydarzyło mi się raz brać udział w trombaferezie na wezwanie (i to jako dawca!). Trombafereza, wbrew nazwie, nie polega na dmuchaniu ile wlezie w różne instrumenty dęte, tylko na oddawaniu płytek krwi. Płytki separuje się nieco trudniej i sama operacja trwa około 3 godzin (pomimo pełnej automatyzacji) - niestety, igły są dwie, jedną wychodzi z człowieka krew z płytkami, a drugą wraca krew już bez płytek. W efekcie obydwa zgięcia łokci są nakłute, ergo nie można zginać żadnej ręki. Czyli jak człowieka zaswędzi nos, woła się pielęgniarkę. A jak człowieka zaswędzi tyłek... cóż, w tyłek akurat można się podrapać bez zginania łokcia.
Po przyjeździe do Irlandii na chwilę zapomniałem o krwiodawstwie. Chwila trwała około trzech lat - aż któregoś dnia dowiedziałem się, że mój ówczesny pracodawca organizuje regularne wyjścia pracowników do pobliskiego centrum krwiodawstwa (i nawet płaci za taksówki żeby było szybciej) - więc się zabrałem któregoś dnia i tak oto kontynuuję tradycję.
Tutaj, niestety, osocza oddawać mi nie wolno. Mam rzadką grupę krwi. AB- ma mniej niż 1 procent populacji i jeżeli chcę oddawać to tylko krew pełną.
Ponadto, zamiast standardowych, polskich 450 ml tutaj oddaje się 470 ml. Urządzenia są identyczne jak w Polsce (nawet tej samej firmy), pielęgniarki są tak samo wytresowane w obserwowaniu dawców, przed oddaniem trzeba wypełniać takie same formularze z mnóstwem pytań... czyli człowiek czuje się jak w domu. Na odchodne wysyłają dawcę do kantyny gdzie można się napchać słodyczami, opić kawą, wodą lub herbatą tudzież pogadać ze znudzoną Panią z Kantyny.
To by było na tyle. Jak mi się jeszcze jakaś ciekawsza przygoda przytrafi (np. szalony cybernetyczny doktor wygryzie mi krtań), nie omieszkam rzucić paroma zdaniami.
Czołem, społem, niebawem!
Zdaje się, że mamy te same korzenie – ten sam wydział tej samej akademii. Za moich czasów też jeździło się na Szaserów. Ja się nie 'odważyłem', ale kumple jeździli – i też nie dla idei ;).
P.S. Fajne artykuły o 'Programowaniu systematycznym'. Ja pozostałem w 'firmie' duużo dłużej niż Ty i szczególnie pamiętam zamiłowanie moich decydentów do dokumentacji. Ty piszesz o konkretnej dokumentacji pomagającej 'utrzymać' projekt/system w fazie implementacji a potem eksploatacji, a ja pamiętam tworzenie "wojny i Pokoju(ów)' – na każdym etapie (jeszcze nawet przed analizą(!) )
Pozdrowienia
cybernetyk 😉
Cześć Marcin 🙂 Świat jest jednak mały…