W okolicach połowy sierpnia orbita Ziemi przecina kupę kamienistych śmieci pozostawionych przez kometę Swift-Tuttle. Niektóre z tych śmieci zahaczają o naszą atmosferę z prękością prawie 60 kilometrów na sekundę, w efekcie spalając się bardzo szybko i widowiskowo. Zjawisko to znane jest ludzkości od ponad 2000 lat i nosi nazwę Perseidów, od gwiazdozbioru Perseusza, na którego tle owe kamyczki się znajdują w okresie swojej największej aktywności.
Perseidy najlepiej obserwuje się po północy. W tym roku maksimum ich występowania przypadło na noc z 12 na 13 sierpnia...
...przepraszam, nie dosłyszałem, z 12 na kiedy?
... czyli z przedwczoraja na wczoraj. Niby trochę się kiedyś interesowałem astronomią - ale bardziej tak, żeby wyjść w nocy z latarką i atlasem nieba na podwórko i udawać, że potrafię znaleźć wszystkie gwiazdozbiory, niż tak jak mój kolega z byłej pracy, który rozpieprzył sobie w chałupie pół dachu, żeby sobie tam wstawić profesjonalny teleskop z różnymi dodatkowymi przydawkami i wypustkami. Umiem znaleźć oba misie, Kasjopeę, Andromedę (bo jest blisko Kasjopei i w dodatku bardzo duża), Oriona - i to w zasadzie byłoby na tyle. Ale, okazuje się, córka nasza wśród swoich licznych zainteresowań znalazła również czas na astronomię nieco bardziej zaawansowaną, niż łażenie po podwórku z głową zadartą do góry. Ma w swoim pokoju teleskop i nawet używa go dość regularnie.
Powyższy akapit nieco mi się rozjechał fabularnie. Miało z niego wyniknąć, że sam bym w życiu nie przypilnował tych nieszczęsnych Perseidów, bo jestem leniwa klucha, ale zrobiła to za mnie córa. Oto bowiem przyszła do mnie przed północkiem i zakomendowała:
-- Tata, jedziemy oglądać Perseidy.
-- A czemu jedziemy? - zapytałem od razu podejrzliwie - podwórko masz, idź sobie popatrz na podwórku.
-- Ale tu wszystko zanieczyszczone światłem, musimy znaleźć kawałek nieba bez lamp.
Długo mnie przekonywać nie musiała i już w okolicach północy staliśmy na łące parę kilometrów od domu, z głowami zadartymi w górę i podziwialiśmy spektakl.
Po jakimś czasie szyje nam się zaczęły buntować, bo to jednak pozycja niezbyt naturalna; sprawdziliśmy tylko czy trawa nie za mokra i czy nie nasrane - obydwa podpunkty wypadły pozytywnie, spoziomiliśmy się więc na trawie i resztę spektaklu obejrzeliśmy w bardziej komfortowej pozycji.
Takie leżenie na łące i gapienie się w niebo ma w sobie coś magicznego. Można sobie całkiem oczyścić głowę (i to bez używania szamponu!) i po prostu gapić się bezmyślnie w poszukiwaniu tych półsekundowych kresek pokazujących się w całkiem losowych miejscach. Nie byliśmy zresztą sami - w okolicy widać było co najmniej ze cztery inne auta i towarzyszące im niewielkie grupki robiące dokładnie to samo: głowa do góry - i czekamy.
W sumie przez jakieś 30 minut udało nam się zobaczyć około 10 meteoroidów. Niby nic - ale jednak przyjemnie. A potem nam się znudziło i wróciliśmy do domu.
Polecam.
Samo zjawisko jest naprawdę spektakularne, nawet przy krótkim obserwowaniu. Ciekawym aspektem jest wpływ zanieczyszczenia światłem – jak widać z relacji, czasem trzeba kawałek od miasta uciec, żeby zobaczyć meteorów więcej. Przy okazji artykuł przypomina, że obserwacja nieba nie wymaga profesjonalnego sprzętu – czasem wystarczy po prostu trawa, ciemne miejsce i trochę cierpliwości.