Kilka miesięcy temu kilka osób z mojej starej klasy z LO wymyśliło sobie, żeby się spotkać, bo teraz już wszyscy po pięćdziesiątce i nie ma żartów, jeszcze chwila i zaczniemy się wykruszać. Najpierw miał być październik, ale okazało się, że raz, za małe wyprzedzenie, a dwa, że większości ludzi coś w październiku wypadło, więc bardziej listopad. A konkretnie: przedostatni weekend listopada, w sobotę.
Zebrać tyle osób po prawie trzydziestu latach to niełatwa sztuka. Towarzystwo rozpierzchło się na cztery wiatry. Z grupy około trzydziestu ludzi zgodziło się przybyć osiemnaście osób, z czego na miejsce dotarło ostatecznie szesnaście - dwójce w ostatniej chwili przydarzyło się Życie. Reszta albo jawnie odmówiła ("nie jestem zainteresowany/-a" ewentualnie "no fajnie, zazdroszczę, ale niestety nie dam rady bo X, Y i Z"), albo nie udało się delikwentów namierzyć.
Żona stwierdziła, że skoro lecę, to ona też poleci - spotkać się z dawno niewidzianą psiapsiółą. Udało nam się namówić lokalnych znajomych, żeby pomieszkali przez weekend u nas na chacie i doglądali dzieciaków...
"Dzieciaków", dobre sobie, jedno już pełnoletnie, drugie lat jedenaście, też ogarnięte, no ale trzeba towarzystwo w piątek porozwozić do szkół, zresztą nigdy jeszcze przedtem nie opuszczaliśmy chaty na dłużej bez dziecków i jakoś tak głupio je było pozostawić bez nic.
... i zwierzaków. Udało nam się też namówić innych znajomych z Gdyni, żeby przekimali nasze zwłoki przez dwie nocki.
Bilety lotnicze to osobna historia. Powrót w poniedziałek nie wchodził w rachubę z przyczyn służbowych. Do Gdańska był lot w piątek rano, ale powrót w niedzielę tylko łączony przez Monachium, z czterdziestominutową przesiadką. Trochę ryzyko. Poklikałem, poszukałem i okazało się, że w niedzielę leci bezpośredni do Dublina, ale... z Bydgoszczy. Na szczęście między Gdynią a Bydgoszczą są tylko dwie godziny jazdy Piastem, więc spoko.
Piątek
Wylot do Gdańska o szóstej rano, więc warto być na lotnisku przed piątą: zostawić auto na parkingu, dotrzeć busikiem na lotnisko, odprawić się i tak dalej - tak naprawdę rozsądnie było być tam już około 4:30. Co prawda na lotnisko jedzie się od nas niecałą godzinę, ale ponieważ samolot to nie taksówka i czekać nie będzie, a pogoda prawie-zimowa, tu zaśnieżone, tam zawiane, stwierdziliśmy, że trzeba wstać o drugiej w nocy. A więc pójść spać nie później niż o 22:00 poprzedniego dnia, żeby złapać chociaż te cztery godziny snu.
Plany planami, oczywiście zasiedzieliśmy się ze znajomymi do północy, więc po dwóch godzinach snu jechaliśmy na lotnisko na kawie i redbullach.
W samolocie byliśmy tak padnięci, że chociaż miejsca mało a fotele ciasne, zdrzemnęliśmy się może z godzinkę. Obudziliśmy się jeszcze bardziej zmęczeni, bo spanie na siedząco w pasach to żaden odpoczynek.
O 10 rano z lotniska w Gdańsku odebrali nas znajomi i przesiedzieliśmy u nich na chacie resztę dnia, nadrabiając towarzyskie zaległości. Przy okazji odhaczyliśmy tę wizytę na wirtualnej liście Ważnych Zadań Do Wykonania, bo oni nas już odwiedzili w Irlandii co najmniej dwa (albo trzy) razy, a myśmy u nich jeszcze na tym mieszkaniu nie byli, chociaż mieszkają tam już z dziesięć lat albo i dłużej. Znajomi są z serii takich, co to do bitki i do wypitki, śmiechom nie było końca. Spać poszliśmy oczywiście późno...
Sobota
... więc w sobotę rano byliśmy kompletnie niewyspani. Oczy podkrążone i na zapałki.
Imprezka szkolna - w Lęborku - zaczynała się w okolicach szóstej po południu, ale wyjechaliśmy z Gdyni dużo wcześniej, żeby odwiedzić rodzinę na cmentarzu tudzież poszlajać się po starych śmieciach. Nie było mnie tam naprawdę dawno, dużo się zmieniło. Oddział PKO BP przenieśli ze Staromiejskiej na Plac Pokoju. Z Jantara, który był takim "klasycznym" komunistycznym wielobranżowym domem handlowym zrobił się konglomerat małych sklepików. Całkiem porządnie wyglądają stare mury obronne - gdzie się dało, odrestaurowali faktyczne mury, a gdzie się nie dało, pozostawili ślad po murze w ziemi, więc przynajmniej dokładnie widać którędy przebiegał.
Jest też pasieka.
Zniknęło parę księgarń, pojawiło się sporo lokali gastronomicznych. Publiczne toalety w Parku Żwirki i Wigury zlikwidowano (a tak naprawdę przeniesiono o parędziesiąt metrów, na Curie-Skłodowskiej, ale podobno turyści nadal szukają toalet w starym miejscu). Pojawiło się trochę nowych rond. Najbardziej niepokojące było to, że na Staromiejskiej (odpowiednik dublińskiej Grafton Street, czyli centralny spacerniak bez ruchu kołowego) nie było żadnych ludzi! Normalnie, pamiętam, było tam zawsze tłoczno, gwar, tłumy spacerujące we wszystkie strony, tymczasem kompletna pustka. Przeszliśmy całą Staromiejską wzdłuż i wszerz, i spotkaliśmy może ze trzy osoby. Bardzo dziwne.
Potem każdy się porozchodził w swoją stronę, czyli żona do psiapsióły, ja jeszcze się chwilę poszlajałem po mieście, odwiedziłem z głupia frant na szybką kawę kolegę z dawnej pracy, wreszcie nadejszła wiekopomna chwila i wbiłem się (z niewielkim spóźnieniem) na szkolną imprezkę.
Wrażenie było nieziemskie. Gdybym nie odrobił zadania domowego i nie poprzypominał sobie wcześniej imion i zdjęć ekipy, nie rozpoznałbym co najmniej piątki ludzi. Ale ponieważ odrobiłem, dałem radę przywitać się z każdym po imieniu 😉 Nie będę opisywał przebiegu samej imprezy, powiem tylko tyle, że było bardzo serdecznie, śmiechowo i na luzie. Catering też nie zawiódł, żarcie było przepyszne oraz w ilościach nadających się na wykarmienie batalionu wojska. Ani się spostrzegłem jak zrobiła się dziesiąta wieczorem i trzeba było zawijać żagle, bo następnego dnia z samego rana trzeba przecież łapać pociąg do Bydgoszczy, a oczy jeszcze na zapałki - w zasadzie od czwartku.
Do Gdyni wróciłem dzięki uprzejmości jednego z kolegów, który też zrywał się nieco wcześniej i nawet była mu ta podwózka na rękę, bo miał dzięki temu dobrą wymówkę, żeby opuścić towarzycho przed końcem imprezy.
Po drodze zwinęliśmy jeszcze z miasta żonkę i gaworząc o wszystkim i o niczym dotarliśmy bez przygód do Gdyni.
U gdyńskich znajomych mieliśmy pójść spać wcześnie, bo rano trzeba przecież łapać pociąg, ale jak się już można domyśleć, plan nie wypalił i zasnęliśmy sporo po północy.
Niedziela
Rano oczy na zapałki. Wiadro kawy, jakieś szybkie śniadanko, nawet się porządnie nie pożegnaliśmy ze wszystkimi, bo spali, jak pambuk przykazał w niedzielę rano. Znajomy podwiózł nas na dworzec PKP w Gdyni Głównej i się zawinął.
InterCity "Piast" leci w szczycie 160 km/h, trochę - uważam - przegięcie, zwłaszcza w ruchu miejskim, gdzie ograniczenie wynosi 50 km/h.
Zaokienne krajobrazy były natomiast przepiękne.
Skład bardzo nowoczesny. Na korytarzu ekran ze szczegółowymi informacjami o pociągu (skąd, dokąd, którędy itd). W przedziale, ku memu zdumieniu, nie tylko każdy pasażer miał do swojej dyspozycji dwie ładowarki USB, ale do tego jeszcze na stoliczku do kawy była ładowarka bezprzewodowa (aka indukcyjna). Ostatnio jak jeździłem PKP to szczytem techniki był sprawny uchwyt do zamykania okna. Fiu, fiu. Zdziwiłem się również, że przy sprawdzaniu biletów musiałem okazać się dowodem tożsamości.
Przyuważyłem też kojarzące się nieco z Szekspirem oznaczenie młotka do rozbijania szyb w sytuacjach awaryjnych.
Hammer or not hammer, this is the question
No a Bydgoszcz...
Wszyscy znają ten stary kawał, w którym trzej panowie porównują anatomię rozrodczą swoich małżonek do różnych miast świata. Ale co innego znać kawał, a co innego trafić do Bydgoszczy osobiście. Na dworcu PKP byliśmy około 10:00, samolot dopiero 14:55, prawie pięć godzin, szmat czasu. Normalnie człowiek połaziłby może po mieście, siadł w jakiejś kafejce czy coś, ale zgodnie z zasadą, że na samolot trzeba być odpowiednio wcześniej...
... udaliśmy się na lotnisko, zakładając optymistycznie, że tam przecież też da się opędzlować jakąś kawkę i spędzić czas jak biały człowiek.
Jak wiadomo ludzie, którzy się w życiu naoglądali kina ślizganego, mają nierealistyczne wyobrażenie o tym, po jakim czasie od wykonania telefonu hydraulik przychodzi do domu. Podobnie my, spędziwszy trochę czasu na różnych lotniskach, sądziliśmy, że lotnisko to takie miejsce, w którym przez 24 godziny na dobę jest mnóstwo ludzi oraz otwartych różnych biznesów, gdzie można w ten czy inny sposób spędzać wolny czas.
Okazało się, że więcej ludzi można spotkać w sobotę wieczorem na Staromiejskiej w Lęborku, niż w niedzielę o 11 rano na lotnisku w Bydgoszczy. A więc tak: nie licząc drzwi wejściowych do samego budynku lotniska, wszystko zamknięte, zero ludzi. Echo się niesie. Brakuje tylko tego takiego turlającego się krzaka.
...chociaż może, gdyby tak dobrze poszukać...
Na szczęście byliśmy strasznie śpiący, więc trochę się kimnęliśmy na ławkach, których w hali wejściowej jest, uwaga, dwie. Każda na trzy osoby.
Odwiedziny w toalecie warte są osobnego epigramatu (czy jest słowo "epidramat"? Jeżeli nie ma, to proponuję, żeby było). Dwie kabiny. W jednej próba zamknięcia drzwi na klamkę skończyła się tym, że rzeczona klamka pozostała mi w dłoni. Papier toaletowy o fakturze papieru ściernego oraz szerokości wstążki do wiązania prezentów świątecznych. Noż kurdę.
W okolicach wczesnego popołudnia lotnisko przestało przypominać plan filmowy horroru o końcu świata. Zaczęło się zaludniać, zabrzmiały jakieś informacje z megafonów. Coś w rodzaju normalności.
W ramach kosmicznej równowagi, ponieważ byliśmy dużo przed czasem, nasz samolot był opóźniony. Na szczęście po otwarciu bramek i odprawy paszportowej okazało się, że jest tam jakaś cywilizacja i dalsze oczekiwanie minęło nam całkiem sympatycznie przy kawie, herbacie i przekąskach. Ceny oczywiście lotniskowe, ale cozrobisznicniezrobisz.
Lądowanie w Dublinie było twarde i rajanobusem dość mocno miąchało na lewo i prawo już nawet po przyziemieniu. Przyczyną takiego stanu rzeczy okazał się sobotni huragan, którego pozostałości jeszcze ciskały się po okolicy. Szczerze podziwiam pilotów, że są w stanie wylądować w takim dmuchańcu. Wyjście z cichego wnętrza samolotu na schodki było niemałym szokiem, gwiździło strasznie. Przez chwilę myślałem, że mi zdmuchnie głowę i nawieje do szyi. Ale nie zdmuchło.
Trasa autem do domu na kawie i redbullach, bez przygód (tylko trochę rzucało, bo wiatr).
Znajomym serdecznie podziękowaliśmy za wsparcie logistyczne i daliśmy im się urwać na ich własne pielesze (akurat są w trakcie przeprowadzki, więc ten weekend był im trochę nie na rękę - tym bardziej wdzięczni im jesteśmy za pomoc), potem szybkie ablucje, walnęliśmy się do wyrka i przespaliśmy snem twardym i sprawiedliwym całe osiem godzin, po raz pierwszy od dawna.
Uff.
Jeżeli chcesz do komentarza wstawić kod, użyj składni:
[code]
tutaj wstaw swój kod
[/code]
Jeżeli zrobisz literówkę lub zmienisz zdanie, możesz edytować komentarz po jego zatwierdzeniu.