Przeczytanie "Columbus Day" Craiga Alansona zajęło mi około tygodnia, głównie dlatego, że wokół przytrafia się Życie Codzienne ze wszystkimi jego zawiłościami. A trochę dlatego, że po zakończeniu lektury drugiej części "Labiryntu" przez chwilę wydawało mi się, że lektura czegokolwiek innego byłaby grzechem 🙂
Książka należy zgrubnie do kategorii Science Fiction. Cóż za niespodzianka, nieprawdaż. Bardziej szczegółowo możnaby ją umieścić mniej więcej w tej samej przestrzeni co "Old Man's War" Scalziego czy "Frontlines" Kloosa, a więc fantastyka militarna.
Pierwsze sto stron prawdę mówiąc trochę przemęczyłem - gdyby nie genialny wprost humor Autora, cała reszta zdaje się taka raczej przeciętna. Ot, kolejny sierżant armii amerykańskiej wrzucony w wir jakiejś kosmicznej machiny wojennej, przecież to już było z milion razy.
Jednakowoż w okolicach 1/3 książki następuje kilka niespodzianek fabularnych, dzięki którym ryzyko odłożenia książki na półkę "na później" zmalało praktycznie do zera. Okazało się bowiem, oględnie mówiąc, że białe nie jest białe, a czarne nie jest czarne. Nasi wrogowie okazują się być... nie, no aż tak to nie, na pewno nie przyjaciółmi - ale jednak czymś innym. Z kolei alianci...
----- !!! SPOILER ALERT !!! -----
Ogólnie sytuacja w Galaktyce przedstawia się w tej książce tak, że są sobie dwie bardzo stare, bardzo mądre i bardzo wzajemnie nie lubiące się rasy, które od milionów lat toczą przeciwko sobie wojnę. Nie robią tego jednak w sposób bezpośredni, tylko "wynajmują" (cudzysłów jak najbardziej zamierzony, nie powiem czemu) do brudnej roboty rasy nieco mniej rozwinięte. Te robią to samo, w efekcie mamy piramidę rozumnych gatunków naparzających się w imię bliżej nieokreślonych celów po całej Galaktyce. Ludzkość to w tym całym układzie w zasadzie bakterie; cała reszta Galaktycznego Rozumu wie o naszym istnieniu, ale ponieważ nie polecieliśmy jeszcze w gwiazdy, jesteśmy generalnie słabo rozwinięci oraz zamieszkujemy jakieś zapyziałe okolice będące odpowiednikiem schowka na stare miotły, traktuje się nas tak, jakby nas nie było.
Aż tu nagle pewnego dnia w okolicy Układu Słonecznego otwiera się (losowo) tunel podprzestrzenny i nagle okazuje się, że Ziemia jednak ma jakieś tam znaczenie. Może nie do końca militarne... No nie chcę za dużo zdradzić.
Najpiękniejsze jednak w tej książce jest to, że w okolicach połowy główny bohater (i jedyny narrator, chwała za liniową narrację!) natrafia na...
Lubisz "Autostopem przez Galaktykę" Adamsa? W tym punkcie akcji następuje fikołek - i od tego momentu "Columbus Day" bardziej zaczyna przypominać przygody Arthura Denta niż Andrew Graysona. A więc robi się naprawdę zabawnie, a akcja nagle przyspiesza, nabiera rozmachu a także odrobiny absurdu (nie na tyle jednak, żeby całkiem popsuć zabawę).
Więcej nie zdradzę. Ale wstawię kilka cytatów ku pokrzepieniu serc przepon:
Moja osobista ocena - okolice 9/10, z tendencją zwyżkową.
No to przepadłeś. Tomiszcz jest jakieś 20 zdaje się.
No to przepadłem. Czytam właśnie drugi tom i jest póki co równie ciekawy jak jedynka, odpukać.