Dawno mi si臋 nic ciekawego nie 艣ni艂o. A偶 tu nagle, ostatniej nocy - prosz臋 bardzo:
Stoj臋 we wn臋trzu starej graciarni. A mo偶e to jaki艣 nieczynny zak艂ad produkcyjny? Pomieszenie jest kwadratowe, na oko ze sto metr贸w powierzchni. Zakratowane okna strasz膮 ostrymi kraw臋dziami od艂amk贸w szyb. Wraz ze mn膮 w pomieszczeniu jest kilku ludzi w wojskowych kurtkach, turbanach na g艂owach. S膮 uzbrojeni. Jako艣 wiem, 偶e jestem ich zak艂adnikiem, i 偶e je偶eli b臋d臋 si臋 stawia艂, mo偶e by膰 nieprzyjemnie.
Podchodz臋 od niechcenia, spacerowym krokiem, do lekko uchylonych drzwi wyj艣ciowych. Nikt nie reaguje, wi臋c przeciskam si臋 bokiem przez w膮sk膮 szczelin臋 mi臋dzy drzwiami a framug膮.
Na zewn膮trz jest upalnie. Spore podw贸rze otoczone murem. Afryka? Nie, pr臋dzej jakby po艂udniowa Azja.
Si臋gam do kieszeni. Znajduj臋 tam swojego samochodowego GPS-a, bardzo niepor臋cznego w tych warunkach. Przyssawka zahacza o szlufk臋, mocuj臋 si臋 z ni膮 chwil臋. W艂膮czam urz膮dzenie i pr贸buj臋 ustali膰 gdzie w艂a艣ciwie jestem.
Pakistan.
Szlag! Co ja robi臋 w Pakistanie? Odwracam si臋 powoli w stron臋 budynku, z kt贸rego przed chwil膮 wyszed艂em. Jest ca艂y czarny, z jakimi艣 bia艂ymi napisami w nieznanym mi j臋zyku. Chwil臋 potem nadchodzi ol艣nienie: ten budynek kiedy艣 by艂 偶贸艂ty, a my go wysadzili艣my w powietrze. Odbudowali, skurczybyki...
Z budynku wychodzi jeden z wojskowych w turbanie. Twarz ma jakby znajom膮, tylko przez t膮 brod臋 i w膮sy niewiele wida膰. Podchodzi i po cichu m贸wi:
- Wiem jak ci臋 st膮d bezpiecznie wyprowadzi膰.
Ze zdumieniem poznaj臋 w facecie koleg臋 z pracy. Co on tu robi, na tym zadupiu, z giwer膮 i brod膮, zamiast w cicho艣ci kodowa膰 dla korporacji? Tak czy siak, odpowiadam:
- To st膮d da si臋 uciec?
- Tak. Udawaj, 偶e si臋 k艂贸cimy.
Rozmowa odbywa si臋 po angielsku. Domy艣lam si臋, 偶e pozostali, leniwie obserwuj膮cy nas z wn臋trza budynku, nie rozumiej膮 nas.
Przez nast臋pnych kilka minut odgrywamy scen臋 burzliwej k艂贸tni, z machaniem pi臋艣ciami i przepychaniem si臋. Widz臋, 偶e kolega przemieszcza nas - niby przypadkiem - w stron臋 otwartej furtki w rogu podw贸rza. W pewnej chwili popycha mnie mocno w stron臋 wyj艣cia i krzyczy, 偶ebym gna艂 ile si艂 w nogach.
Zaraz za furtk膮 trafiam na pole gwo藕dziowca. Gwo藕dzie s膮 ju偶 do艣膰 dobrze rozwini臋te, z du偶ymi 艂ebkami, na szcz臋艣cie jeszcze nie do ko艅ca dojrza艂e, wi臋c niezbyt ostre. Krzaki si臋gaj膮 mi ponad g艂ow臋, wi臋c staram si臋 biec susami, podskakuj膮c zabawnie do g贸ry, 偶eby si臋 zorientowa膰 w terenie. Nagle pole gwo藕dziowca przechodzi w ostr膮 pochy艂o艣膰, z kt贸rej staczam si臋 bezw艂adnie, pr贸buj膮c z艂apa膰 jak膮kolwiek r贸wnowag臋. Zatrzymuj臋 si臋 na grubym pniu drzewa, kt贸re ro艣nie tu, zupe艂nie nie pasuj膮c do reszty krajobrazu. Obok widz臋 jakie艣 zabudowania, a z ty艂u s艂ysz臋 okrzyki goni膮cych mnie ludzi oraz pierwsze strza艂y z broni. Na szcz臋艣cie niecelne.
Wbiegam mi臋dzy drewniane, ciasno poustawiane domki. Pr贸buj臋 kolejnych drzwi, wreszcie trafiam na jakie艣 otwarte. Wpadam do 艣rodka, zatrzaskuj臋 drzwi.
Wewn膮trz sielanka, bia艂o偶贸艂te wn臋trze dziecinnego pokoju. Jaka艣 kobieta w艂a艣nie ko艅czy karmi膰 niemowl臋 piersi膮. Obok siedzi ojciec i si臋 u艣miecha. Obydwoje du偶o m艂odsi ode mnie. Ojciec dziecka wita mnie serdecznie po angielsku i pyta czy nie chc臋 herbaty. Jaki艣 uparty gw贸藕d藕, wisz膮cy do tej pory na nitce, spada z cichym "brzd臋k!" na pod艂og臋. M贸wi臋, 偶e chcia艂bym si臋 schowa膰, bo mnie goni膮. Facet m贸wi, 偶ebym si臋 nie przejmowa艂, i 偶e tu mnie nie b臋d膮 szuka膰. Wychodzi zrobi膰 herbat臋. W tym momencie matka patrzy mi w oczy i zaczyna gwa艂townie t艂umaczy膰, 偶e ten ma艂y g贸wniarz wysysa z niej wszystkie si艂y 偶yciowe, i 偶e ona ju偶 dalej nie mo偶e. Milknie, kiedy m膮偶 wraca z tack膮. Na tacce trzy fili偶anki ciep艂ego napoju.
W tym momencie drzwi wej艣ciowe wypadaj膮 z hukiem z zawias贸w i do pokoju wkracza dw贸ch wojskowych. Celuj膮 we mnie. M贸wi膮 co艣 szybko do siebie, nie rozumiem ani s艂owa.
Budz臋 si臋.
W moich snach uciekam ,ale przed strzalami..czasami mnie one dotykaja,ale o zrozo nie zabijaja…z czego jestem rada kiedy sie obudze!
Pozdrawiam i dzieki za wizyte u mnie.
Judyta