Uczelnie wojskowe mają to do siebie, że oprócz edukacji technicznej dają również w kość od strony ogólnowojskowej. Nie oszukujmy się jednak, owa "wojskowość" jest tam na poziomie dużo bardziej cywilizowanym niż w służbie zasadniczej. Która, nawiasem mówiąc, jest już chyba reliktem przeszłości. Nie jestem pewien, ale doszły mnie kiedyś echa, że obowiązkowa służba wojskowa została w Kaczogrodzie zlikwidowana. A może ma zostać zlikwidowana? Cholera wie...
Tak czy siak, w moich czasach studenckich każdy chłop musiał odbębnić swoje 18 miesięcy we wojsku - a ja miałem to szczęście, że trafiłem na uczelnię wojskową, dzięki czemu uniknąłem wycięcia tychże 18 miesięcy z życiorysu. A nawet nie musiałem, jak koledzy z uczelni cywilnych, ganiać potem na dwumiesięczne szkolenia wojskowe dla cywili.
Oj, długie mi to wyszło - w każdem bądź razie meritum sprawy jest takie, że na uczelni wojskowej jest łatwiej niż w "normalnym" wojsku. Niemniej jednak po drugim oraz po trzecim roku jeździ się na praktyki studenckie - po drugim roku jest to zazwyczaj jakaś jednostka "liniowa", po trzecim już jest bliżej cywilizacji. I tam, na tych praktykach, człowiek ma przedsmak tego, co musiałby przechodzić gdyby nie poszedł na studia. Dziś chcę opisać epizod, który mi się przytrafił na takich właśnie praktykach wojskowych, po drugim roku studiów.
W ramach praktyk trafiłem do jednostki piechoty lądowej gdzieś na północy Polski. Pech chciał, że zamiast siedzieć w koszarach, ścigać młodych oraz zbijać bąki, wojacy akurat mieli wyjazd na poligon do Trójmiastka (jak żartobliwie określa się trójkąt Szczecinek - Okonek - Koszalinek), a my razem z nimi. Przez dwa tygodnie praktyk nie robiliśmy za wiele - mieszkało się w wielkich zielonych wojskowych namiotach, najbliższa wiocha (czyli również spożywczak) była odległa o parę kilometrów, robiło się pielgrzymki po słodycze i piwo, w międzyczasie trochę musztry, strzelania, biegania po okolicznych lasach i łąkach - jak to w wojsku. No i były też czołgi, którymi nie wolno nam było kierować z braku odpowiednich umiejętności, natomiast można było jechać sobie na pancerzu, drzeć się na całe gardło i udawać, że to Rudy 102 😉
Raz jednakowoż udało nam się we trzech chłopa namówić jednego kierowcę czołgu, żeby - za piwo - pozwolił nam przejechać się takim T55AM za sterami. Oddaliliśmy się nieco od jednostki, i na piaszczystej drodze (z jednej strony ugór, z drugiej młody lasek) jeden po drugim siadaliśmy "za kółkiem" i jechaliśmy paręset metrów. Ot tak, żeby poczuć jak to jest mieć pod dupą ponad 40 ton złomu do własnej dyspozycji.
Dwaj koledzy poradzili sobie bez najmniejszego problemu, a ja - jakże by inaczej - z przygodami.
Kierowanie czołgiem jest banalne. Gaz i dwa drążki, jeden do lewej gąsienicy, drugi do prawej. Pchnięcie drążka do przodu powoduje, że gąsienica obraca się szybciej - w ten sposób uskutecznia się wszelakie zakręty. Chcesz skręcić w lewo, pchasz prawy drążek albo ciągniesz lewy. Chcesz zawrócić w miejscu, pchasz jeden drążek i ciągniesz drugi, równocześnie.
Pech chciał, że czołg był już dość stary i wysłużony (jak zresztą większość sprzętu wojskowego naszej armii), i niestety czasami drążki kierownicze się zacinały. Przydarzyło mi się takie zacięcie w momencie kiedy chciałem wyprostować dziada, żeby nie wjechać w płot odgradzający drogę od lasu (nawiasem mówiąc, po cholerę tam ten płot - nikt nie wiedział). Tymczasem drążek ani drgnął. Musiałem podnieść lewą stopę, oprzeć na drążku i dopiero wtedy udało mi się go przesunąć. Przy moim wzroście (niewiele mi brakuje do 2m) wyplątanie lewej nogi w ciasnej puszce zajęło mi dobrych parę sekund - tak więc manewr udało mi się wykonać w ostatniej chwili. O płot się prawie otarłem (jeszcze z pół metra i takie "otarcie" skończyłoby się szybką konwersją płotu pionowego w poziomy, z prawdopodobnym rozmnożeniem przez podział). Niezły ubaw, acz kumple na górze (na pancerzu) mieli ponoć stracha. Najbardziej przerażony był ów kierowca, który miałby fest przesrane gdyby wyszło na jaw, że ktoś poza nim kierował tym czołgiem. No ale wszystko skończyło się szczęśliwie.
Inna przygoda, która przydarzyła mi się w tamtym czasie, to było w czasie strzelania z czołgu ostrą amunicją. Otóż o ile strzelanie z AK 44 czy PM 63 to chleb powszedni w wojsku, o tyle już wielka armata czołgowa to rarytas, i człowiek raczej nie ma w życiu za wiele okazji, żeby sobie z tego postrzelać. Ja miałem. Na tymże samym poligonie, na którym parę dni wcześnie o mało nie rozpieprzyłem płotu w lesie, mieliśmy ćwiczenia ze strzelania z czołgu. Oczywiście ze względu na wysokie koszty amunicji nie było szans strzelić więcej niż raz, ale dobre i to 😉 Z tym, że albo przez niedbałość albo przez zapomnienie, nikt mi nie powiedział jak konkretnie wrzuca się pocisk do lufy (od strony wlotowej rzecz jasna, czyli od tylca). Otóż jest tam zamek, który ma za zadanie otwierać wlot lufy na czas ładowania doń pocisku oraz zamykać ów wlot po załadowaniu a przed oddaniem strzału. Zamek składa się między innymi z dużej, ruchomej płyty zatrzaskującej się samoczynnie po wrzuceniu pocisku do lufy. Płyta ta ma ostrą krawędź, waży parędziesiąt kilogramów oraz zatrzaskuje się dość żwawo. Tak więc bez odpowiedniego przeszkolenia bardzo łatwo jest stracić dłoń. W moim przypadku uratował mnie refleks, dzięki któremu nie tylko nie muszę się teraz podcierać lewą ręką (co nawiasem mówiąc jest nakazane przez niektóre religie - zadziwia mnie zawsze jak mocno bóstwa zaglądają nam w obydwa końce przewodu pokarmowego), ale mogę również oburącz przelewać to wspomnienie na elektroniczny papier.
"Pchnięcie drążka do przodu powoduje, że gąsienica obraca się szybciej (…). Chcesz skręcić w lewo, pchasz lewy drążek albo ciągniesz prawy. "
Z tego wnoszę, że drążki są na krzyż względem gąsienic? Chyba jednak nie…
Więc jeśli skręcam w lewo, to powinienem pociągnąć lewy do siebie, żeby lewa stanęła, i ewentualnie popchnąć prawy, żeby prawa, obracając się szybciej, "nadrobiła" do przodu, co powoduje obrót maszyny w lewo. Przynajmniej tak było na (cywilnym) spychaczu, którym miałem okazję powozić…
Święte słowa. Poprawione.
A co do tych religii, to akurat istotą jest rozdzielenie rąk. Jedna do podcierania, druga do jedzenia. A skoro do jedzenia służy głównie prawa, to siłą rzeczy… i tak dalej.
Jak dla mnie, to dość mądre.
Jak dla mnie to 1. Mańkuci mają tam przerąbane, 2. Sanepid miałby tam sporo do roboty jeżeli oni nie myją rąk po wizycie w toalecie… 😉