Moje pierwsze piwo (a także, de facto, mój pierwszy w życiu alkohol) wypiłem na drugim roku studiów. Było obrzydliwie niesmaczne i zastanawiałem się jak ludzie mogą to świństwo pić.
Prawdopodobnie w efekcie kosmicznej równowagi, również na drugim roku studiów pobiłem swój niechlubny rekord w ilości piwa wypitego w ciągu doby. Na imprezie urodzinowej kolegi z pokoju padłem po siódmym piwie. Do dzisiaj nie wiem jakim cudem udało mi się wypić aż tyle - z drugiej strony znam ludków, którzy potrafią trzymać pion po dwunastu piwach - tak więc żaden ze mnie wyczynowiec. Nigdy później nie wypiłem więcej niż czterech piw na raz, a już po dwóch mam "samoloty". Nie czerpię więc przesadnej radości z nasączania się ce-dwa-ha-pięć-o-ha - co ma swoje zalety jako że jestem (póki co) jedynym kierowcą w stadzie. Może zabrzmi to dziwnie, ale zawsze większą frajdę sprawiało mi odwożenie ludków po imprezie (można było się przejechać jakimś fajnym autem, ha!) niż zalewanie pały na umór.
Wracając do pierwszego piwa - to był początek drugiego roku studiów. Budweiser w puszce 0.33L. Upalne, warszawskie popołudnie. Żeby już całkiem utrudnić sobie tamten dzień, piwo to piłem zatopiony w lekturze "Głosu Pana", jednym z najtrudniejszych do przebrnięcia dzieł Lema. Już do końca życia "Głos..." będzie mi się kojarzył z tamtym dniem - no i fajnie, wspomnienia są ważne i trzeba je mieć, nawet takie.
Pisząc te słowa, popijam Grolscha - zaskakująco mało znana marka holenderskiego piwa, które w Polsce za moich czasów studenckich było na nieosiągalnym dla mnie pułapie cenowym (tylko burżuje i idioci kupowali piwo za więcej niż 10 złotych za butelkę). Grolsch ma tę zaletę, że butelka ma fikuśne, szczelne zamknięcie wielokrotnego użycia (nie kapsel tylko szczelny korek na takim drucianym zawiasie), dzięki czemu można sobie pić jedno piwo przez kilka dni i nie traci smaku. Prawdę mówiąc, tego konkretnego Grolscha sączę - o zgrozo! - już od tygodnia 🙂
Najsmaczniejsze piwo, jakiego w życiu skosztowałem to był Żywiec EuroSpecial, lekko przypalane, w butelkach 0.35l. Dość popularne w okolicach połowy lat 90., potem jakoś mi wyszło z pola widzenia, a niedawno szukałem i nie mogłem nigdzie znaleźć.
Jeśli chodzi o napoje piwopodobne to nie przestaje mnie zdumiewać sukces irlandzkiego Guinnessa, które mi nie smakuje pod żadną postacią (no i gdzie te gromy?). Jakiś czas temu znajomi poczęstowali mnie cydrem marki Bulmers - całkiem niezłe, o ile się toto dobrze schłodzi i akurat ma się nastrój na ekskluzywnego jabcoka. Bulmersa kupuje się w puszkach 0.5L i czasami myli się go z piwem - i się ludzie potem dziwują.
Nie dziwi mnie natomiast zupełnie sukces irlandzkiego Bailey's - co prawda to jest "babski" alkohol, ale jest naprawdę dobry. Prawdopodobnie nie powinienem się w ogóle przyznawać, że piję go zazwyczaj z dodatkiem lodu (!) oraz mleka. Mówiono mi już parę razy, że to nie pasuje - a ja mam to gdzieś, mi smakuje. I dobrze się komponuje z lodami waniliowymi.
Ech, my, pijacy...
Ja ostatnio odkryłem piwa mętne niepasteryzowane – np Ciechan miodowy, albo piwa z browaru Amber – polecam – szczególnie Ciechana – może do dostanie gdzieś na zielonej wyspie
a propos picia, do dzisiaj pamiętam, jak udało się Cię namówić do sprawdzenia, czy dasz radę tak się rozciągnąć na podłodze łazienki, żeby równocześnie dotykać 2 [całkiem odległych] ścian. Po ilu piwach to było nie pamiętam, ale obstawiam, że więcej niż 2. I nie jestem pewien, czy to były piwa 😉
Ale basta. Nie będzie wypominania [chwalenia się?] ile kto może [wypić]
Też to pamiętam. Podłoga była mokra i brudna, ale w końcu co, ja się nie położę??