1811 stron - albo 50 godzin i 24 minuty, jeżeli ktoś się skusi na audiobooka - to rozmiar sześciotomowej serii "The Last Survivors", którą właśnie skończyłem pochłaniać. Autorem serii jest duet Bobby Adair oraz T.W. Piperbrook. Powieść tego pierwszego już tutaj kiedyś recenzowałem ("Slow Burn", dziewięć tomów) i o ile tamta seria była taka sobie, tak "The Last Survivors" to opowieść moim zdaniem dużo lepiej skonstruowana.
Tematyka poniekąd analogiczna: klimaty postapokaliptyczne, pandemia zdziesiątkowała ludzkość, zamieniając ludzi w krwiożercze potwory. Jedyne, co pozostało, to trzy miasta i kilkanaście okolicznych wiosek. Jeżeli ktoś jest zarażony, pali się go żywcem na stosie. Władza rozdzielona między Akademię, Kościół i Armię. Naukowo cofnęliśmy się w okolice, bo ja wiem, może siedemnastego wieku, może i wcześniej. Mało kto umie policzyć do stu. Dodawanie i odejmowanie to dla większości czarna magia. Hodujemy świnie, polujemy na króliki, uprawiamy zboża. Zimą głodujemy i umieramy. Czasy są, pi razy drzwi, około 300 lat po naszej obecnej współczesności (czyli, gdyby przetrwały jakiekolwiek kalendarze, okolice roku 2350)
Tak się zaczyna.
Nie chcę zdradzić zbyt wielu szczegółów. Jest wielu narratorów, wszystko prowadzone w trzeciej osobie. Autorzy nie wahają się zabijać głównych postaci w różnych, najmniej spodziewanych momentach. To, czy dana postać jest "zła" czy "dobra" też nie od razu wiadomo. Większość wątków krzyżuje się sporadycznie tu i ówdzie, aby na sam koniec spleść się w jedno wielkie crescendo. Jest mnóstwo scen okrucieństwa, tekst raczej nie dla czytelników małoletnich. Całość opowieści - mierzona w subiektywnym czasie jej bohaterów - rozciąga się (chyba?) na kilka tygodni. Myślę, że dłużej zajęło mi odsłuchanie tej książki 🙂
Do czego mogę się przyczepić? Moim zdaniem odrobinę za mało rozmachu. Jak na ośmiomiliardową oryginalnie planetę, skompresowanie akcji do tak małej lokalizacji bywa chwilami nudnawe. Oprócz tego brakuje mi tutaj elementów stricte fantastycznych - większość "magii" czy "cudów", które bohaterowie od czasu do czasu odkrywają, to rzeczy dla czytelnika normalne. Statek, książka, łuk kompozytowy... Jedyny element naprawdę fantastyczny, którego się dopatrzyłem, to rodzaje zmian w ludzkim organizmie, do których doprowadza infekcja. Nie wszyscy bowiem, jak się okazuje, zostają zamienieni w krwiożercze zombiaki.
Jednak powyższe nie zaćmiewa ogólnego odbioru i słuchało się tego całkiem przyjemnie. W dodatku przy tej wielkości dzieła, po dłuższym czasie człowiek zżywa się z bohaterami i zanurza w świecie opowieści, więc na koniec trochę mi było szkoda się z nimi rozstawać.
Autorzy zostawili sobie kilka szerokich furtek, są już dokrętki (co najmniej trzy albo cztery dodatkowe książki) - może się kiedyś skuszę.
Moja prywatna ocena: gdzieś między 7 a 8 na 10.
Co dalej? Hmmm. Dawno nie czytałem oczyma, więc chyba się skuszę na "Kwestię Ceny" (link) - Benedykt się rozkręca i wypuszcza kolejną książkę, tym razem w stylu Space Opera. Z drugiej strony Dennis E. Taylor wydał (wbrew poprzednim zapewnieniom) kolejną część serii "Bobiverse". Obydwa tytuły są gotowe na moich lokalnych urządzeniach: Taylor na Audible, Benedykt na Kindelku, który ma kompletnie wycyckaną baterię, bo leżał nieużywany co najmniej z trzy miesiące.
Chciałem rzucić monetą, ale chyba po prostu zacznę od Benedykta, jak mi się tylko bateryjka w Kindlu naładuje.
A ja przeczytałam (wersja tradycyjna, papierowa) Bohdana Arcta “Pamiętnik pilota”. Arct był pilotem i bohaterem bitwy o Anglię. To są jego wspomnienia z lat 1939- 1943. I cieszę się, że urodziłam się pod koniec wojny a nie na początku. Podobała mi się,napisana była faktycznie “na bieżąco” bez zadęcia – po prostu rzeczowe “sprawozdanie” i do tego bez zagłębiania się w psychikę. A co do tej pozycji, którą Ty przeczytałeś – naprawdę bardzo niewiele potrzeba by ludzi z mienić w potwory, w krwiożercze, bezrozumne bestie. Miłych dni;)