Irlandia podobno ma w tym roku około €7 mld nadwyżki budżetowej - głównie dzięki "tymczasowym" podatkom wprowadzonym w okolicach 2008 roku w ramach walki z krachem na rynku nieruchomości. A jak powszechnie wiadomo tymczasowe rozwiązania lubią się zakorzeniać na dłużej, zwłaszcza na niwie haraczy rządowych.
Jednym z takich haraczy jest Motor Tax, który płaci w Irlandii każdy właściciel samochodu. Kwota jest uzależniona od różnych czynników. Za starsze auta płacimy od pojemności silnika; za nowsze - od poziomów emisji CO2. Ponieważ ostatnimi czasy jest silne parcie na auta elektryczne i hybrydowe, które emitują CO2 tyle co kot napłakał albo i mniej, okazało się, że do kasy fiskusa wpływa teraz z tytułu Motor Tax dużo mniej pieniążków niż dotychczas. Naprawdę dużo - mówimy o spadku przychodów rzędu 60%. A skoro tak, to trzeba wykombinować nowy sposób "opodatkowywania" zmotoryzowanych (cudzysłów zamierzony).
Plotka niesie, że całkiem niedawno któryś z ministrów przedstawił projekt kasowania za przejazdy drogami krajowymi - i to nie w postaci stałej opłaty na bramce wjazdowej / wyjazdowej, jak ma to obecnie miejsce na autostradach, ale... za kilometr. Stała stawka, nieważne czy jedziemy bezemisyjnym Nissanem Leaf czy smrodzącą na milę piętnastoletnią Toyotą Land Cruiser z trzylitrowym dieslem. Przy proponowanych stawkach wycieczka z Dublina do Cork kosztowałaby kierowcę ponad €100 w jedną stronę. Dojeżdżający do pracy z "satelitarnych" względem Dublina hrabstw płaciliby dziennie między €30 a €50, czyli drogo jak jasny gwint. W zasadzie niewykonalne nawet dla kogoś zarabiającego okolice średniej krajowej.
A skoro tak, to ludzie zaczęliby kombinować jak kto może. Część przesiadłaby się na pociągi / autobusy / rowery. Część wykombinowałaby jak dotrzeć do celu opłotkami (zapychając przy okazji opłotki ku niezadowoleniu lokalsów). Część próbowałaby zmienić pracę (albo miejsce zamieszkania) żeby uniknąć haraczu. Część przeszłaby na zasiłek dla bezrobotnych, bo zaczęłoby wychodzić taniej.
Albo ludzie postawiliby się okoniem, całkiem jak kilka lat temu, kiedy próbowano wprowadzić opłaty za używanie wody - i rząd szybciutko wycofałby się z pomysłu.
Oczywiście wprowadzenie tego typu opłaty wiązałoby się z implementacją nowych rozwiązań technicznych, co też na dzień dobry uszczupliłoby kasę państwową o duże dukaty. A potem okazałoby się, że i tak nikt tego nie używa, bo ludzie znaleźli obejście.
Co prawda polityk ów szybciutko zdementował, że to tylko czcze pogłoski i że niczego takiego wprowadzać się nie będzie, ale jak wiadomo politykom ufać nie należy, więc może być różnie...
Dyskusja jest nieco szersza. Zasadniczo jest bowiem tak, że Motor Tax został ustalony na podstawie emisji spalin, bo Mumia Europejska wymaga, żeby do któregoś-tam roku wszystkie państwa członkowskie zeszły z emisją poniżej jakiegoś-tam poziomu etcetera etcetera. Skoro gross zmotoryzowanych Irlandczyków jeździ teraz elektrykami / hybrydami, cel został zasadniczo osiągnięty. Mamy więc klasyczny przypadek komórki rządowej, której celem jest likwidacja problemu, dzięki któremu komórka w ogóle istnieje. Coś jak z komisją do spraw A, B i C - jeżeli komisja sprawy wyjaśni i rozwiąże, sama też się będzie musiała rozwiązać, a to przecież pieniążki za darmo, nieprawdaż. Więc próbuje się znaleźć sposoby na przedłużenie działalności. Tylko że w tym przypadku opłata za kilometr nijak ma się do obniżania emisji spalin, bo większość aut i tak już emituje setki, jeżeli nie tysiące razy poniżej wszelkich wymaganych norm. Tym samym taka opłata za kilometrówkę przestaje mieć jakikolwiek związek z ekologią i wielu ludziom się to nie podoba.
Ech, wziąłbym pałę...
Podoba mi się, sam parę lat temu coś takiego proponowałem. Drogi trzeba utrzymywać, a opłata od przejechanego kilometra (z modyfikatorem od DMC) ma najwięcej sensu.
Oczywiście, nic nie jest za darmo. Tylko że taka opłata za używanie drogi nie powinna być w sprzeczności z podstawami arytmetyki i ekonomii. Jeżeli mam zapłacić za dzienny dojazd do pracy dodatkowe €50, to przez 18 dni roboczych będzie mnie to kosztować €900 (to jest bez kosztów paliwa i utrzymania auta). Zarabiając minimalną krajową (€12/h pi razy oko), przy siedmioipółgodzinnym dniu pracy, przez tych 18 dni zarobię €1620 (brutto, bo na rękę mniej). Dla porównania wynajęcie pokoju 50 km od Dublina kosztuje mniej niż połowę tego, co zapłaciłbym za używanie dróg. Tak że ten.
Aha, a jeszcze co do samego tekstu to zapomniałem dodać, że fiskus traci nie tylko na Motor Tax od konsumentów, ale też na podatku VAT (23% lub 13.5% w zależności od rodzaju paliwa) od stacji benzynowych. Więc tym bardziej rośnie im apetyt na wprowadzenie “lepszych” systemów ściągania kasy.
Najgłośniej zapewne klną właściciele nowych aut elektrycznych i hybrydowych, którzy liczyli na obniżenie kosztów w dłuższym perymetrze czasowym…
Tak na marginesie. Jak w Irlandii wygląda sprawa “tankowania” samochodów elektrycznych? Czytając polskie usenety i inne fora odnoszą wrażenie, być może mylne, że u nas większość posiadaczy elektryków ma własną fotowoltaikę i tankują swoje cudeńka za zupełną darmochę (oczywiście pomijając koszt samej instalacji). Kiedyś obowiązywał tzw. podatek drogowy. Płaciło się go w gminie, stawka była ustalona i wszystko było wiadome. Potem jacyś spryciarze włączyli go do ceny benzyny i diabli wiedzą co się z nim teraz dzieje. Tak to pamiętam, jednak jak wiadomo pamięć ludzka wybiórcza jest. Oczywiście mam na myśli samochody do 3,5 tony. Dlaczego się nad tym zastanawiam? Kiedy u nas ilość elektryków przekroczy masę krytyczną sprzedaż benzyny znacząco spadnie, a co za tym idzie wprowadzą podobne rozwiązanie bo kasa zgadzać musi się.
Tutaj są zasadniczo dwie opcje: albo się ładuje auto z sieci domowej albo publicznej. Ładowanie w domu wychodzi pi x drzwi między 2.5 a 3x taniej za kilometr niż benzyna/diesel (dokładny przelicznik, wiadomo, zależy od mnóstwa czynników) – no chyba, że ktoś ma własną fotowoltaikę, jak piszesz, wtedy ma “za darmo” (czyli po kosztach montażu paneli). Natomiast ładowanie “na mieście” wychodzi może z 1.5 – 2x taniej niż paliwa tradycyjne – tu też zależy od dostawcy i prędkości ładowania.
Nie wiem jak to wygląda w Polsce, ale tutaj każda firma dostarczająca publiczne ładowarki ma swój własny system płatności itd – na ogół nigdy nie jest tak, że podjeżdżam, ładuję, płacę i odjeżdżam – trzeba najpierw założyć konto on-line u konkretnego dostawcy itd itd, podobno upierdliwe.
Co nie zmienia faktu, ze elektryki w Irlandii tak samo się ładnie palą, jak w Polsce 😉 …