Zacząłem ostatnio czytać "Bajki robotów" mojego ukochanego Stasia od Lemów - tym razem jednak po angielsku. Muszę przyznać, z wielkim zdumieniem, że Michael Kandel (rodowity Amerykanin!) zrobił niesamowitą robotę tłumacząc te wszystkie lemowe neologizmy, poezje, dwu-trój- i pięcioznaczności, na język Szekspira. Przypuszczam, że musiał na jakiś czas naprawdę wcielić się w umysł Lema, wczuć się weń niezwykle, inaczej bowiem nie byłby w stanie oddać panującej w "Cyberiadzie" atmosfery. A czyta się po prostu wspaniale.
Niestety (a może raczej: stety), w międzyczasie odezwał się znajomy z namiarem na fajny film pt. "Marsjanin" - okazało się, oczywiście, że film jest na podstawie książki, którą na ten tychmiast dopadłem (w wersji kindelkowej) i właśnie pochłaniam.
Zaczyna się, jak u Hitchcocka, trzęsieniem ziemi, a potem napięcie rośnie... Zamiast trzęsienia ziemi mamy burzę piaskową na Marsie, która zmusza ekipę astronautów (a raczej "marsonautów") do przedwczesnego odwrotu - startują w popłochu, pozostawiając za sobą zwłoki kolegi, któremu się nie udało. W ferworze wiejącego prawie 200 km/h wiatru jedna z anten przebiła mu skafander i wbiła się w ciało, w związku z czym uległ dekompresji, upadł, stracił przytomność i - krwawiąc - stoczył się z wydmy w dół, znikając kolegom z oczu. Ekipa startuje w podróż powrotną na Ziemię, tymczasem okazuje się, że przedziwnym zbiegiem okoliczności facet jednak przeżył. Burza uszkadza urządzenia komunikacyjne dalekiego zasięgu, jednak wszystkie zapasy, jak również baterie słoneczne, skafandry oraz dwa łaziki, jak też główny budynek bazy i reszta sprzętu są w zasadzie nietknięte. Gość jest z zawodu inżynierem i botanikiem. Kombinuje, jak by tutaj przeżyć do lądowania kolejnej misji marsjańskiej (zaplanowanej za ponad cztery lata) - zapasy jedzenia ma nie więcej niż na rok, więc musi ostro kombinować.
Tak się książka zaczyna, dalszego ciągu nie zdradzę, powiem jednak, że jest tu mnóstwo bardzo realnie opisanych problemów technologicznych i psychologicznych. Wciąga jak czarna dziura.
Tak więc jestem rozerwany między angielską wersją "Cyberiady" oraz tym nieszczęsnym "Marsjaninem" - ten drugi póki co wygrywa, bo jest świeży (Lema znam na pamięć).
Ha. Będzie kolejna recenzja, lada dzień jak sądzę.
Dziękuję, kolejna intrygująca historia, tym razem nie z autopsji;) Tymczasem ja przyznaję z niechęcią, utknęłam na okupie. To jest Wizja Lokalna mnie chwilowo przerosła… Wiem, wstyd… Skończyłam w międzyczasie lekturę dwóch nieumywających się lekkich dość żwawo napisanych powieści obyczajowych z elementami – tu już w ogóle udaje robin hooda – romansu okolicznościowego. A wizja czeka. Cierpliwie.
Podbudowana Marsjaninem jednak zdecydowanie dokończę. Swoją drogą, jak bohater po dekompresji przeżywa, jak botanik daje radę na gołej powierzchni, jedyne wytłumaczalne dla mnie rozwiązanie, to że prawdopodobnie skonstruował sobie listeczek tlen dający…
Zapewniam, że wszystko jest bardzo dokładnie i naukowo wyjaśnione. Właśnie dlatego ta książka jest tak genialna.