Mając lat pięć mieszkałem wraz z dziadkami na zadupiu.
Dlaczego z dziadkami? A, różne były moje dzieje rodzinne, obfitowały w wiele nieoczekiwanych zwrotów, z których - jako kurdupel - zupełnie nie zdawałem sobie sprawy. Ale mniejsza.
Zadupie to była kilkusetosobowa wioseczka na północy Polski. A nasza chałupa stała dodatkowo na uboczu, dobrych pięć minut spaceru polną ścieżynką do najbliższego sąsiada.
Domek miał centralne ogrzewanie na piec węglowy. Piece węglowe mają to do siebie, że - niespodzianka! - lepiej grzeją jak się je regularnie dokarmia węglem. Tak więc kilka razy do roku trzeba było kupować tonę węgla, dziadek ją potem wrzucał wielką szuflą do piwnicy przez małe, piwniczne okienko, a stamtąd, blaszanymi wiadrami, nosiło się ten węgiel do pieca.
Moje dzieciństwo, mimo intensywnie zmieniającego się wówczas krajobrazu politycznego oraz rozmaitych burz rodzinnych, było w tamtym okresie bardzo spokojne i szczęśliwe. Dnie spędzałem albo na zabawie z kolegą z zaprzyjaźnionej rodziny, albo też uganiając się po okolicy za kurami i motylami, kopiąc doły w ziemi, ucząc się jazdy na rowerku marki "Reksio" albo drapiąc za uchem owczarkopodobnego kundla o wdzięcznym imieniu "Hos". Wierzyłem jeszcze w Mikołaja i w krasnoludki, miałem już przeczytaną (acz bez większego zrozumienia) "Cyberiadę" Lema i potrafiłem wymienić z pamięci a także rozpoznać większość rosnących w okolicy gatunków grzybów.
Wracając do węgla - otóż któregoś dnia po raz kolejny przyjechała przyczepa z toną węgla. Węgiel wysypano - jak zawsze - przy okienku piwnicznym. Dziadek jeszcze nie wrócił z pracy, babcia pichciła obiad a ja całkiem od niechcenia, w ramach zabawy, zacząłem wrzucać węgiel - po jednym kawałku - do tejże piwnicy. Zabawa była przednia, największa frajda to było celowanie w okienko bryłą węgla tak, żeby nie trafić w ramę okna ani w ścianę obok. Niestety, po krótkiej chwili (tak mi się zdawało, czas leci szybko przy dobrej zabawie), węgiel się wziął i skończył. Okazało się potem, że "bawiłem" się w ten sposób ładnych parę godzin i całkiem niechcący oszczędziłem dziadkowi pracowitego popołudnia. Zaskoczenie obydwojga dziadków było wielkie jak zobaczyli, że cały węgiel zniknął 😉
Próbuję sobie wyobrazić moją prawie pięcioletnią córkę jak przerzuca tonę węgla, i nijak nie mogę. A tu proszę - da się.
Pięcioletnia córka, obejrzawszy jakąś reklamę w TV, pyta:
- Mamusiu, a co to jest "impotencja"?
Mama, wykazując znakomity refleks, odpowiada bez namysłu:
- To jest, córeczko tak, jakbyś próbowała grać w bierki ugotowanym spaghetti.
"uganiając się za motylami" – brutal ;P
Piekne dziecinstwo (nie liczac wegla):)
To teraz wyszłam na cieniasa, ja prawie wylewu dostałam, a tu się okazuje, że pięciolatek zrobił to gołymi rękami! Czyli jest jakaś ukryta prawda w stwierdzeniu małe chińskie rączki…
Pięciolatek zrobił to z nudów 😉 Poza tym to było na tyle dawno, że mogłem trochę przekręcić fakty. Na przykład mogło być tak, że część tego węgla była już wcześniej wrzucona przez kogoś innego, a ja tylko dokończyłem (i zebrałem śmietankę). A może i nie… W każdym razie o chińskich rączkach nic mi nie wiadomo.