Wędzidełko to kawałeczek skóry łączący górną wargę z dziąsłem. Łatwo wyczuwalne - wystarczy z zamkniętymi ustami przesunąć czubek języka do góry, poza przednie zęby.
Wskutek wypadku, którzy przytrafił mi się za młodu, mam wędzidełko uszkodzone - w zasadzie prawie go nie mam, bo mi się rozerwało i nigdy się do końca nie zrosło.
Fajnie się czyta o wypadkach. Zawsze to jakaś satysfakcja, że coś niedobrego przytrafiło się komuś innemu a nie nam. Powiem jednak, że równie fajnie pisze się o własnych wypadkach - ponieważ skoro można po nich pisać, to znaczy, że się z nich wyszło w formie pozwalającej na pisanie.
Za młodu, w czasach wczesnej podstawówki, mieszkałem w niedużej miejscowości na samym skraju Słowińskiego Parku Narodowego. Główną atrakcją po szkole (i w weekendy) było spotykanie się z kolegami w celu wspólnego łażenia po okolicznych lasach lub łąkach. Nikt się wtedy nie przejmował umawianiem się przez telefon (połącznia stacjonarne były drogie, a o komórkach nikt nawet nie słyszał) - ot wychodziło się na podwórko, szło do kumpla, wyciągąło go gdzieś "na miasto" i rozrywka gotowa.
Jednak przygoda, którą zaraz opiszę, przydarzyła mi się kiedy byłem całkiem sam. Otóż dorwałem się do roweru, pojechałem sobie kawałek "za miasto", wdrapałem się całkiem wysoko na jakieś zalesione wzgórze i postanowiłem sprawdzić jak szybko taki rower da radę jechać. Zacząłem zjeżdżać leśną dróżką, która - na szczęście albo na nieszczęście - była dość prosta i dość szeroka, rozpędzając się na stromiźnie coraz bardziej - i na samym końcu, tuż przez wyjazdem z lasu, trafiłem kołem na poprzeczny korzeń wystający spod ziemi.
Ponieważ nie był to żaden rower wyczynowy (ani nawet górski) tylko zwykłe Wigry 5, a także, ponieważ moje dotychczasowe doświadczenie rowerowe polegało głównie na jeżdżeniu po płaskim asfalcie a nie po górach i lasach - zupełnie nie pomyślałem o tym, że w lesie można spotkać korzeń niejadalny dla roweru.
Na korzeniu przednie koło podskoczyło mocno do góry (nie wiem jaką miałem wtedy prędkość, może ze 25-30 km/h - a może ciut mniej), a że akurat byłem lekko pochylony do przodu (w celu zredukowania oporów powietrza - dobrze odrobiłem tą lekcję fizyki), skończyło się na bliskim spotkaniu trzeciego stopnia. Śruba mocująca kierownicę walnęła mnie bardzo mocno w górne dziąsło, jakimś cudem wbijając się pod górną wargę - po czym spadłem z roweru drąc się i trzymając rękoma za twarz. Na szczęście niczego sobie nie połamałem - koło niestety lekko się wygięło i nie dało się już rowerkiem jechać - a że byłem ze dwa kilometry od domu, chcąc nie chcąc wziąłem grata i podreptałem.
Podobno wyglądałem dość makabrycznie, z krwią kapiącą mi spod górnej wargi, mały człowiek wlokący wielki (jak na mój wzrost) rower z wygiętym przednim kołem - no ale nie takie rzeczy potem ze szwagrem po pijaku się robiło, dotarłem jakoś do domu, mama zawiozła mnie do lekarza, lekarz obejrzał i stwierdził, że nic się na szczęście nie stało - tylko że nie będę już miał wędzidełka bo mi się rozerwało. Posmarował mi to jakimś świństwem, które i tak wyplułem zaraz po wyjściu z gabinetu - i koniec przygody.
Z dusznego snu już miasto się wynurza...
te wpisy sa najlepsze…:))))
mam nadzieje, ze masz wiele uszkodzen xpilu, czekam na opisy :))))
Taaa, jeszcze trochę wypadków i się w ogóle okaże, że jestem ślepy kadłubek, a teksty dyktuję przez laryngofon.
Nawiasem mówiąc jest jakiś gość, który jest sparaliżowany od szyi w dół, a pisze bloga i nieźle na tym zarabia. Nie pamiętam szczegółów, ale czytałem o nim całkiem niedawno.
A całkiem sporo ludzi sobie daje "podciąć" wędzidełko… Tylko nie to przy dziąsłach… (no może od czasu do czasu jest przy dziąsłach…)
Nie bardzo sobie wyobrażam w jakiej pozycji musiałbym jechać składakiem Wigry 5, żeby sobie uszkodzić tamto wędzidełko :]