Wiarusy, bo się już gnieździmy w tym zakątku świata prawie siedem lat. A wirusy, bo mimo tego gnieżdżenia, w dalszym ciągu każdej zimy dajemy się napocząć jakimś drobnoustrojom, dzięki czemu kichamy, prychamy, kaszlemy, gorączkujemy, czyli ogólnie wyglądamy jak siódme nieszczęścia. Żadna to frajda, za to ubaw niewąski, zwłaszcza jak się złapie grypę żołądkową. Dziecko już się nauczyło przynosić termometr co 20 minut, żeby jej zmierzyć temperaturę.
W tym roku póki co tylko gorączka, kaszel i katar, z których jednakowoż nie możemy się wygrzebać od kilku dni. Dziecko bije rekordy, wczoraj miała temperaturę pod 41. Małża dziś 39.5 (i rośnie). Ja póki co się jakoś trzymam, ale obstawiam, że na dniach też polegnę. Towarzystwo zakaszlane, zasmarkane i ogólnie smętne jakieś.
Z grypą żołądkową większość naszych sąsiadów już w tym sezonie walczyła. U nas póki co (odpukać!) cisza. I całe szczęście, bo łazienka tylko jedna, a aż sześć końców przewodów pokarmowych, więc mogłoby być wesoło...
Na domiar złego pogoda pod psem, nie dość że pada to jeszcze leje, a do tego deszczowo i dżdżysto. Wiatry jakby się ktoś na górze fasolką przeżarł, do tego strasznie dmucha i wieje, momentami wręcz huraganowo.
Póki co jednak wszyscy jakoś żyjemy, a światełko w tunelu w postaci właśnie zaczynającego się weekendu niechaj nam świeci ku lepszemu.
O'le!
Zycze zdrówka!