Przeczytawszy osiem tomów "The Expanse" zapragnąłem czegoś prostszego. Audioteka podsunęła mi "Ze wspomnień Ijona Tichego", niewiele myśląc dodałem więc tę pozycję do swej biblioteczki i zabrałem się za słuchanie.
Lema dotychczas konsumowałem głównie oczyma. Odsłuchiwanie doskonale mi już znanych, na zawsze już wrytych w zagłębienia międzymózgowia tekstów okazało się strzałem w dziesiątkę. Spowolnienie w wersji audio nadało im dodatkowego, całkiem nieoczekiwanego wymiaru. Można się nimi rozsmakowywać, odnajdywać satysfakcję w krętych ścieżkach lemowych rozważań, a wszystko to w lekko satyrycznej atmosferze, która nieodłącznie towarzyszy Ijonowi.
Dziś szybka recenzja poszczególnych opowiadań z tego tomu. Są elementy fabuły, ale nie zdradzam najciekawszych kawałków, żeby przyszły Czytelnik mógł sam odkryć to i owo.
Pierwsze cztery opowiadania nie mają tytułów, tylko numery. W każdym z nich Tichy spotyka jakiegoś szalonego naukowca, który przy bliższym poznaniu okazuje się być nie tyle szalony, co genialny. I w każdym bez wyjątku przypadku prowadzi to do niemałych kłopotów.
W pierwszym opowiadaniu Tichy spotyka na jakimś bankiecie profesora Corcorana, który pyta go dyskretnie, czy ten wierzy w duchy, po czym gdzieś znika. Tichy zaciekawiony próbuje dowiedzieć się więcej na temat Corcorana, jednak wszystko, do czego udaje mu się dotrzeć, to jakieś mętne pogłoski i piąte opinie. Dlatego postanawia sam zbadać tę zagadkę i spotyka się z Corcoranem w jego domu. Okazuje się, że uczony od dzieciństwa cierpi na solipsyzm, który pchnął go do zbudowania czegoś, co dziś nazwalibyśmy rzeczywistością wirtualną. Prowadzi z Tichym długą i całkiem interesującą rozmowę o tym jak człowiek postrzega swoje otoczenie i co z tego wynika w szerszym ujęciu. Opowiadanie dość mroczne (jak zresztą większość w tym tomie), zdecydowanie warte grzechu.
Pod numerem dwa kryje się jeszcze bardziej mroczna opowieść, w której niejaki Decantor, uczony, w ramach walki z ludzką śmiertelnością konstruuje duszę. Pomysł z pozoru bezsensowny okazuje się po wyjaśnieniach Decantora całkiem praktyczny. Jego realizacja jednak - absolutnie makabryczna, o czym Tichy przekonuje się po dłuższej z Decantorem rozmowie. Co gorsza, uczony zaczął już wdrażać swój pomysł w życie - co z tego wyniknie pozostawiam już samodzielnej lekturze. Ciekawie, od praktycznej strony pokazane kwestie religii i nieśmiertelności.
Profesor Zazul z opowiadania numer trzy specjalizuje się w wyprawianiu i konserwowaniu żywych organizmów. Mieszka na odludziu. Tichy trafia do niego przypadkiem szukając schronienia w czasie burzy. Zazul na początku jest opryskliwy i wręcz chamski, ale po chwili rozmowy odkrywa, że Tichy nie lubi owijania w bawełnę i - podobnie jak on sam - wali prosto z mostu, co sprawia, że uczony otwiera się przed Tichym i zdradza mu swoją historię. Otóż poza preparowaniem i konserwowaniem Zazul prowadził tajne badania nad klonowaniem żywych organizmów. Opowieść z początku niewinna kończy się tak makabrycznie, że Tichy wybiega na zewnątrz i postanawia już nigdy więcej nie zapuszczać się w te okolice. Czego dowiedział się od Zazula? Hmmm…
Pod czwórką zaś mieszka genialny fizyk nazwiskiem Molteris, który odwiedza Tichego z tajemniczym pakunkiem. Twierdzi, że skonstruował maszynę czasu, w co Tichy zrazu nie wierzy, ale po niewielkiej demonstracji aż przysiada ze zdumienia. Molteris potrzebuje inwestycji na dalsze prace nad swoim wynalazkiem, proponuje naszemu Ijonowi udział w zyskach. Końcówka jest raczej makabryczna, nie będę jej tu opowiadał, ale zapewniam, że warto przeczytać.
Wygląda na to, że zdanie "końcówka jest raczej makabryczna" pojawia się tu w różnych wariantach dość często. To znamienne dla tego tomiku.
Opowiadanie piąte z kolei ma już tytuł - jest to ni mniej ni więcej jak słynna "Tragedia pralnicza", jeden z ulubionych przeze mnie tekstów Wieszcza. Pomimo tego, że pisany w połowie zeszłego wieku, nic nie stracił na aktualności. Dwóch producentów pralek prześciga się w wypuszczaniu na rynek coraz bardziej zaawansowanych modeli maszyn piorących, co w krótkim czasie prowadzi do eskalacji - pralki wyposażone w inteligencję próbują wyrwać się spod ludzkiego jarzma, ludzie z kolei budują coraz bardziej skomplikowane i wielopiętrowe ustawy zabraniające tego i owego.
To znaczy tak: pralki są mniej więcej do połowy opowiadania, potem bowiem pojawia się niejaki Katody Matras, człowiek, który postanawia zająć Mgławicę Krab i przerobić się najpierw na wielkie zbiorowisko robotów, a potem na rozumną planetę. Ziemscy prawnicy mają z tym niezłego zgryza, śmiechu jest po drodze co niemiara. Jeżeli miałbym wskazać najlepsze opowiadanie z tego zbioru, to chyba byłoby właśnie to.
W opowiadaniu numer sześć spotykamy doktora Diagorasa, który specjalizuje się w konstruowaniu istot inteligentnych. Coś jakby próba stworzenia istoty, która mogłaby powstać, gdyby ewolucja poszła tu i ówdzie innym torem, albo gdyby miała do dyspozycji kolejnych parę milionów lat. Oczywiście liczy się z tym, że może zbudować coś, co będzie przewyższać człowieka siłą i inteligencją, zabezpiecza się więc przed najgorszymi okolicznościami w szczególny sposób. Czy to wystarczy? I w jaki sposób dwie zbudowane przez niego istoty, umieszczone w oddalonych od siebie bunkrach - ogromnych klatkach Faradaya - jednak jakoś porozumiewają się ze sobą? Bardzo ciekawe rozważania na tematy ewolucyjno - cybernetyczne. Jako bonus - dość makabryczne a zarazem zabawne odwołanie do opowiadania numer jeden (tego z profesorem Corcoranem).
"Ratujmy Kosmos" to siódme opowiadanie w serii - i tu wreszcie mamy całkowitą zmianę scenerii. O ile poprzednich sześć miniaturek dotyczyło geniuszy i ich niezwykłych wynalazków, o tyle tu mamy do czynienia z otwartym listem Ijona Tichego do całej ludzkości, w którym namawia on do tego, aby dbać o ekologię, nie pluć i nie smarkać w próżni (bo to potem zamarza i może powodować katastrofy, poza tym dość paskudnie wygląda), a potem wskakuje na temat ochrony ginących gatunków na różnych planetach, co jest absolutnym majstersztykiem lemowego słowotwórstwa. Czajak połkliwy, fetorówka obrzydlnica, multipodium pseudostellatum tripodii (mrówka krzesławka dręczypupa), rzęsula niedołazka, moczyścier przeprzaśny, woczykij brutalik - to tylko drobna próbka tego geniuszu. W moim prywatnym rankingu to opowiadanie jest na drugim miejscu, zaraz za "Tragedią pralniczą".
Ostatni tekst w książce to niezwykłe opowiadanie profesora A. Dońdy. Profesor Dońda prowadzi swój pamiętnik na glinianych tabliczkach, ponieważ jest to chwilowo jedyny sposób na zapisywanie informacji po tym, jak ludzką cywilizację spotkała zagłada informacyjna. Otóż okazało się, że podobnie jak w przypadku substancji rozszczepialnych, gdzie skupienie zbyt wielkiej ilości powoduje reakcję łańcuchową i w efekcie wybuch atomowy, tak zebranie zbyt wielkiej ilości informacji w jednym miejscu doprowadza do całkowitego unicestwienia danych ze wszystkich systemów komputerowych na całej Ziemi. Co z tego dalej wynika - tu już polecam własnooczną (bądź też własnouszną) lekturę.
Lektor, Waldemar Barwiński, jest dobrany wprost idealnie. Bardzo, bardzo dobrze interpretuje każde opowiadanie. Czuć, że się facet potrafi wczuć w treść i zaserwować ją w najlepszy możliwy sposób. Właśnie tak powinno się tę książkę czytać.
Moja końcowa ocena jest bez znaczenia, ponieważ jako staremu lemofilowi nie należy mi ufać. Sięgnij więc po tę pozycję samodzielnie i napawaj się. Nie pożałujesz!
W ostatnim opowiadaniu to Tichy jest narratorem i prowadzi pamiętnik.