Od kilkunastu tygodni dojeżdżam do pracy pociągiem, o czym zresztą, zdaje się, niedawno wspominałem.
Z pracy też.
Pracę kończę przeważnie w okolicach godziny 16:00. Pociąg mam o 16:40, a na stację idzie się z biura około 15 minut. Układ idealny, w domu jestem przed osiemnastą.
Niedawno jednak wyszedłem z biura prawie godzinę wcześniej niż zwykle. Dzwonię do Żonki, której jedną z wielu zalet jest umiejętność szybkiego wyszukiwania potrzebnych informacji w Sieci i mówię jej, żeby mi sprawdziła jakieś wcześniejsze połączenie do domu.
Żonka przyjęła challenge i już po chwili mówi mi, że co prawda z "mojej" stacji niczego ciekawego nie ma, ale jeżeli udałoby mi się dotrzeć do Heuston Station przed 16:30, to mam bezpośrednie połączenie na moją wiochę. I że najprościej mi będzie dojechać do Heuston tramwajem linii czerwonej, i że jak się pospieszę, to mam szansę zdążyć.
Pominę teraz szczegółowy opis dotarcia do Heuston Station, ponieważ jako osobnik o wyjątkowo kiepskiej kondycji fizycznej oraz orientacji w terenie na poziomie Drosophila Melanogaster musiałem dokonać cudu. Ale, kurdę, zdążyłem! O 16:29, zasapany jak lokomotywa parowa, ze wzrokiem dzikim a obliczem plugawym, przekroczyłem niczym Fileas Fogg drzwi dworca Heuston Station, po czym lekko kolebiącym się półsprintem dotarłem do linii bramek wejściowych na perony. I tu - zagwozdka. Pociągi stały gotowe do odjazdu co najmniej trzy, a na tablicach informacyjnych nigdzie nie było nazwy naszej wiochy. Do wszystkich trzech pociągów trwał intensywny załadunek człowieków, więc założyłem, że mam jeszcze co najmniej z minutę albo dwie, zanim ten mój odjedzie. Tylko, kurdę, który to?
Geografię irlandzką znam tylko odrobinę lepiej od peruwiańskich zwyczajów weselnych, jednak na widok nazwy "Portlaoise" coś mi błysnęło między jedną z drugą synapsą - to musi być ten!
Podchodzę więc ("podtruchtuję" w zasadzie) do pana z pomarańczowym lizakiem stojącego na tym peronie i pytam go, czy ten pociąg jedzie przez moje zadupie. Pan na to, że owszem, jedzie.
Ucieszyłem się, wsiadłem, jakimś cudem znalazłem nawet miejsce siedzące i po chwili pociąg ruszył.
Dwadzieścia parę minut później byłem najbardziej zdziwionym człowiekiem w promieniu miliparseka.
Pociąg przejechał przez moja wiochę.
Bez zatrzymywania się.
Bo to pospieszny był.
Na szczęście zatrzymał się paręnaście kilometrów dalej, skąd Żonka odebrała mnie autem po niecałych piętnastu minutach czekania. Ona też była zdziwiona widząc mój pociąg przelatujący przez stację niczym neutrino przez detektor.
Wniosek?
Całe życie to ja byłem tym, który się czepia językowej poprawności i udziela odpowiedzi na pytania zadane a nie te, które pytający miał na myśli. Tym razem znalazłem się po drugiej stronie - mam za swoje 😉
Podsumowując: cały ambaras po to, żeby pociągiem wyjechać 10 minut wcześniej? Czy może błąd w godzinach jest?
Owszem, 10 minut wcześniej, ale po pierwsze ze stacji położonej w zupełnie innym miejscu (Heuston jest “na wylocie” z Dublina w stronę Newbridge) a po drugie pociąg, w który miałem wsiąść, nie zatrzymuje się na wszystkich przystankach, więc jedzie o wiele krócej. Summa summarum w domu byłbym jakieś pół godziny wcześniej niż zwykle, gdybym wsiadł do właściwego pociągu.
Tego mi zabrakło – wyjaśnienia, czy rzeczony pociąg był tym docelowym; czy pomyłka nastąpiła w rozkładzie jazdy, czy w wyborze pociągu. Teraz już wiem wszystko.
Masz bajeczny styl pisania, bardzo lubię!