Lubię sięgać po świeże, jeszcze chrupiące tytuły. Na przykład moją następną lekturą będzie (mam nadzieję) ostatnia część "Algorytmów wojny" Cholewy.
Czasem jednak nurkuję w zasoby archiwalne. Tym razem padło na "The Man Who Folded Himself" autorstwa Davida Gerrolda. Akcja tej opowieści (napisanej w 1971 roku) dzieje się w roku 2005 - a przynajmniej tam startuje. Dan, główny bohater i narrator, mieszka w Nowym Jorku, w wynajętym mieszkaniu. Jest studentem. Rodzice nie żyją. Jedyny krewny, którego ma, to wujek Jim, który wspiera Dana finansowo: opłaca mu wynajem mieszkania, czesne za szkołę, a także wypłaca mu kieszonkowe na codzienne wydatki. Ogólnie rzecz biorąc Danowi się nie przelewa, ale też nie bieduje.
Pewnego dnia wujek Jim odwiedza Dana i mówi mu, żeby zaczął prowadzić pamiętnik. Zdradza mu też tajemnicę: pieniądze, które jako dziecko otrzymał od rodziców Dana, zainwestował tak skutecznie, że Dan jest teraz wart dobrze ponad sto milionów dolarów. Co prawda nie jest to wszystko w gotówce, ale ogólnie rzecz biorąc Dan nie musi się już martwić o swoją przyszłość.
Kilka dni później Jim umiera ze starości. Po pogrzebie, załamany Dan spotyka się z prawnikami w celu przekazania spadku. Okazuje się, że żadnych milionów nie ma, stary widocznie coś bredził - Dan dostaje w spadku dość mocno odchudzone konto bankowe oraz paczkę, którą - co prawnicy podkreślają z najwyższa uwagą - ma otworzyć dopiero jak wróci do domu i nie będzie miał żadnych świadków.
W paczce, okazuje się, jest pasek od spodni. I nic więcej.
A nie, jest jeszcze coś. Instrukcja obsługi.
Albowiem pasek okazuje się być najprawdziwszą w świecie... maszyną czasu!
Od tego miejsca rozpoczyna się jazda bez trzymanki. Dan eksperymentuje z paskiem, który ma rozmaite tryby. Można na przykład przenieść się w dowolne miejsce w czasie wyłącznie w roli pasywnego obserwatora, dzięki czemu daje się zobaczyć rzeczy w tak dalekiej przeszłości - lub przyszłości - kiedy nie ma już (albo jeszcze) ziemskiej atmosfery. Jest tryb awaryjnego powrotu do czasu, z którego się przed chwilą skoczyło. I mnóstwo innych, bardziej zaawansowanych funkcji.
Paradoksy? Jak najbardziej, są, ale Autor całkiem zgrabnie je objaśnia, i to w taki sposób, że w zasadzie nie ma się do czego przyczepić.
Książka, przypomnę, pisana jest w okolicach 1971 roku, a pierwsze wydanie to zdaje się rok 1973. Tymczasem pojawia się tam motyw ataku terrorystycznego na WTC, zdumiewająco zgodny z rzeczywistymi wydarzeniami z 11 września 2001:
... co jest dość niesamowite. Albo przypadek, albo Autor faktycznie miał na podorędziu maszynę czasu tylko się do tego nie przyznał 🙂
Anachronizmy? Jest kilka (głównie w zakresie użycia taśm magnetycznych do przechowywania danych), ale nie rzucają się one w oczy i zupełnie nie zakłócają odbioru.
Tak więc od strony podróży w czasie książka jest zrobiona naprawdę bardzo, bardzo solidnie, i rozpatruje chyba wszystkie możliwe rodzaje temporalnych paradoksów (włączając nawet takie scenariusze jak to, że minimalnie zakłócając przeszłość w okolicach naszego poczęcia zmieniamy niechcący naszą płeć).
Książka ma też jeszcze jeden wymiar: Autor jest homoseksualistą, a główny bohater powieści jest biseksualny, dzięki czemu można podczas lektury zastanawiać się nad kwestiami typu: czy uprawianie seksu z samym sobą z innej linii czasowej to jeszcze masturbacja czy już coś więcej? Wątek tożsamości seksualnej narratora nie jest wprawdzie motywem przewodnim opowieści, ale jednak przewija się od czasu do czasu.
Nota bene w posłowiu Autor dość szczegółowo rozwodzi się nad zjawiskiem coming-outu oraz ogólnej akceptacji (lub jej braku) osób "nieheteronormatywnych" przez społeczeństwo i robi to naprawdę mądrze. Uważam, że gdyby ludzkość przyjęła jego światopogląd w tych kwestiach, świat byłby dużo lepszym miejscem.
Zainteresowanych odsyłam do książki, w wielkim skrócie to (A) gówno komu do tego co robię w łóżku i z kim, oraz (B) seksualność to tylko jeden z bardzo wielu aspektów ludzkiej osobowości, mimo to często wyolbrzymiamy w głowie fakt, że ktoś jest "inny" i robimy z tego bógwico, całkiem niepotrzebnie i bez sensu.
Wady? Poza wspomnianymi już nielicznymi technologicznymi anachronizmami, trochę doskwiera uboga liczba bohaterów. W zasadzie jedyna postać w powieści to Dan (oraz jego niezliczone alter-ego z innych linii czasowych), inne postaci pojawiają się z rzadka i w zasadzie tylko w charakterze "zapychaczy" fabuły. I znów: nie jest to coś, co kompletnie psułoby odbiór opowieści (czyta się naprawdę świetnie), ale jednak czasem chciałoby się zobaczyć więcej postaci.
Reasumując, książce daję solidne 9.5/10; niewykluczone, że ją sobie jeszcze kiedyś powtórzę. Tymczasem idę polować na ostatnią część "Algorytmów wojny", która wyszła już ładnych parę tygodni temu, czas najwyższy na nową lekturę.
Jeżeli chcesz do komentarza wstawić kod, użyj składni:
[code]
tutaj wstaw swój kod
[/code]
Jeżeli zrobisz literówkę lub zmienisz zdanie, możesz edytować komentarz po jego zatwierdzeniu.