Zeszły piątek mógłbym zaliczyć do jednego z najbardziej udanych piątków, gdyby nie seria pechowych wydarzeń, która trafiła nam się wczesnym popołudniem.
No bo tak: wziąłem sobie wolne, żeby spędzić trochę czasu ze starszym dzieckiem, które bywa czasem trochę znużone ciągłym brakiem starych na chacie. W ramach wspólnego spędzania czasu postanowiliśmy udać się do Marlay Parku. Zgrubny plan był następujący: plac zabaw, potem długi spacer do marketu na naleśniki, potem tak samo długi spacer z powrotem, i po drodze może jeszcze jakieś lody.
Z racji tego, że tresujemy od jakiegoś czasu nasze dziecko z kwestii finansowych (w szczególności: co ile kosztuje), przykazałem jej, żeby wzięła ze swojego kieszonkowego jakieś pieniążki na te wszystkie naleśniki i lody.
- A dużo mam wziąć?
- No, z pięć euro, a może nawet z osiem?
- To ja wezmę osiem. Czyli cztery dwójki, tak?
- Weź pięć, na wszelki wypadek.
Młoda wzięła więc pięć dwójek, włożyła w kieszeń i w szyku zorganizowanym udaliśmy się na upragnione natury łono.
Tam najpierw godzinka hulanek i swawoli na placu zabaw (deszcz raz czy drugi próbował straszyć, ale się nie daliśmy), a potem zgodnie z planem turlamy się (ja pieszo, młoda na hulajnodze) do marketu na naleśniki. Market jest całkiem po przeciwnej stronie parku (tzn. po przeciwnej do placu zabaw), trzeba przejść spory kawałek - w międzyczasie skonstatowaliśmy, że trzeba iść trochę naokoło, bo budują scenę pod jakiś gigantyczny koncert (a tak naprawdę, co sprawdziłem potem, pięć koncertów przez dziesięć dni) - w końcu jednak dotarliśmy do upragnionego marketu. Tam jednak zamiast naleśników ujrzeliśmy tylko chmury piasku i pyłu, smętnie targane zachodnim wiatrem z lewa na prawo, a potem z prawa na lewo.
Młodej dziób już zaczął się układać w kształt końskiego obuwia, więc zaproponowałem, że zamiast na nieistniejące naleśniki, możemy pójść do pobliskiej kafejki na ciacho i herbatkę.
A w kafejce - kolejka na milę. Na początku kolejki pani zbiera zamówienia na ciacha i napoje, przy kasie wszystko już czeka gotowe. No więc zamówiliśmy, odczekaliśmy swoje w kolejce, docieramy wreszcie do kasy, gdzie czekają już na nas dwa apetycznie wyglądające kawałki jabłecznika i dwie filiżanki herbaty. Mówię więc do Młodej: Młoda, płać!
Młoda więc sięga do kieszeni i wyciąga z niej pięć dwójek.
Chwilę i trzy momenty później spacerowaliśmy sobie z powrotem w kierunku parkingu, omawiając wśród rzęsistych łez różnicę między dwueurówką a dwucentówką. Młoda wzięła bowiem pięć dwójek, owszem, ale nie tych dwójek co trzeba 😉 A ja, zgodnie z umową, nie miałem przy sobie żadnej kasy (mogłem wprawdzie zapłacić kartą, ale pomyślałem sobie, że wtedy nauka mogłaby pójść w las - a tak, zapamięta sobie na dłużej, że za te żółte małe pieniążki to można sobie najwyżej w nosie podłubać).
Opłakiwanie niezjedzonego ciasta oraz niewypitej herbaty, bardzo intensywne i głośne, zajęło nam tyle uwagi, że zboczyliśmy z trasy powrotnej i jakieś piętnaście minut później, kiedy już emocje opadły, okazało się, że nie bardzo wiemy gdzie jesteśmy.
Marlay Park jest tworem dość dużym. Jest tam kilka boisk do futbolu, kilka innych boisk do rugby, kilka zalesionych obszarów spacerowych, jakieś place zabaw (mniejsze i większe), ze dwa albo trzy parkingi, generalnie jest się gdzie zgubić. My co prawda mieszkamy w okolicy już parę lat, ale akurat Marlay Parku jeszcze dostatecznie nie poznaliśmy. W efekcie, przez kolejną godzinę włóczyliśmy się po rzeczonych boiskach, laskach i ścieżkach spacerowych, moczeni przez deszcz (który postanowił wreszcie zaatakować większymi siłami i wezwał wsparcie artyleryjskie w postaci chmur) oraz snujący straszliwe opowieści o tym, co dzieje się z człowiekiem jak już zabłądzi do końca i na amen.
Niemniej jednak wreszcie pojawiło się światełko w tunelu i gdzieś na horyzoncie ujrzeliśmy "nasz" parking. Od razu zrobiło się raźniej, a Młoda złapała za hulajnogę i pognała na łeb, na szyję, w stronę auta.
Hulajnoga, jako zwierzę z kółkami niewiele większymi od tych, jakie współczesna młodzież zawiesza sobie na nozdrzach i różnych innych miejscach, nie wytrzymała tego nadmiaru prędkości i w najbardziej newralgicznym momencie ciut za mocno skręciła. W prawo, czy w lewo, nie ma znaczenia - efekt końcowy był taki, że córa wykonała krótki lot po krzywej zbliżonej do paraboli, po czym wytraciła (niemałą przecież) energię kinetyczną na ścieżce spacerowej.
Skończyło się (uff!) na wielkim siniaku na biodrze i zdartej skórze kolan. Jakoś dokuśtykaliśmy się do auta (Młoda dzielnie udawała, że nic nie boli, tylko trochę posykiwała tu i ówdzie), dotarliśmy do domu, wykonaliśmy dezynfekcję, dezynsekcję, deratyzację, defenestrację i demolicję skaleczeń, i już do końca dnia nie ruszaliśmy się z domu.
Nie licząc tej pechowej serii (1. brak naleśników, a właściwie brak marketu, 2. nie te dwójki co trzeba, 3. zabłądzenie, 4. wywrotka), był to całkiem sympatyczny piątek. Nie miałby nic przeciw temu, żeby mieć więcej takich piątków. Ha.
Tymczasem jednak zrobiła się już niedziela, za oknem słońce (co się dzieje z tą pogodą?), kończę więc bazgraninę i idę korzystać z końcówki weekendu, póki jest.
Póki jest.
Jeżeli chcesz do komentarza wstawić kod, użyj składni:
[code]
tutaj wstaw swój kod
[/code]
Jeżeli zrobisz literówkę lub zmienisz zdanie, możesz edytować komentarz po jego zatwierdzeniu.