Dziś króciutko.
Lubicie bluesa? Bo ja lubię, jak diabli. Trójakordowe (na ogół, bo są magicy bluesowo-jazzowi, którzy z tych trzech akordów zrobią trzydzieści), łatwo wpadające w ucho melodie. Rytm na dwa albo na cztery. Czasem jakaś synkopa. Ale meritum bluesa jest zdecydowanie jego prostota i jakaś taka, bo ja wiem, miękkość? No i się nie nudzi. Niektórych kawałków słuchałem już ze sto razy i jeszcze odsłucham drugie sto.
Jednym z nich jest właśnie tytułowy St. Louis Slim w wykonaniu Seasick Steve'a. A podoba mi się głównie ze względu na partię perkusyjną, która bardzo pomysłowo naśladuje stukot kół jadącego pociągu. I słychać ją przez większość czasu, czasem ledwie-ledwie gdzieś w dalekim tle, czasem wypływa na chwilę na pierwszy plan. Bardzo dobre.
Nigdy nie grałem na perkusji. Jednak mam kolegę - zawodowego perkusistę. Również zdarzało mi się czasem podsłuchiwać sąsiada (też zawodowego perkusistę), jak trenował do koncertów - tak więc mam dość dobre pojęcie o tym, co jest łatwe do zagrania, a co trudne. I ta ścieżka perkusyjna w St. Louis Slim jest zdecydowanie trudna.
Tak więc, Czytelniku, jeżeli lubisz bluesa, a jeszcze nie słyszałeś tego kawałka - gorąco polecam.
Rzeczywiście, początek nietrywialny. Słabo znam się na bluesie, więc na tyle skomplikowana partia mnie całkiem zaskoczyła 🙂