Z racji pandemii z domu ruszam się raczej mniej niż więcej. Ostatni raz w pracowym biurze (poza domem) byłem w okolicach marca 2020. Wyjazd dalej niż 3 km od domu to już Przygoda.
Niedawno jednak odbyłem wycieczkę ponadpiętnastokilometrową, do lokalnego domu kultury, w którym nigdy wcześniej mnie nie było.
Ktoś mógłby się zastanowić po cholerę człowiek tak kulturalny jak ja jeszcze się pcha do jakiegoś domu kultury?
Ktoś inny (kto zna mnie nieco lepiej) mógłby z kolei dziwić się jakim cudem taki cham i prostak jak ja lezie ze swoimi buciorami do domu kultury?
Już objaśniam.
Kilka dni wcześniej dostałem rozpaczliwego SMS-a z IBTS (odpowiednik polskiego... w sumie nie wiem, mamy w Polsce jakieś scentralizowane ciało zajmujące się krwiodawstwem, czy dalej wszystko jest na wariata porozpieprzane po poszczególnych województwach?) że brakuje im krwi AB-, więc jakbym tak ewentualnie mógł się pofatygować to oni by byli bardzo dźwięczni i Wogle. Oddzwoniłem do nich i wyszło, że jedyny pasujący mi termin wypada we środę między świętami a Sylwkiem, w Naas.
Dla niezorientowanych: Naas to lokalne miasteczko, pi x drzwi między 20 a 25 tysięcy mieszkańców, czyli całkiem sporo jak na lokalne warunki. Ma też całkiem fajną bibliotekę, o której już kiedyś pisałem, o tutaj.
W przeddzień wizyty przyszedł kolejny SMS, w którym było wyraźnie napisane, żeby pojawić się punkt piętnasta - wcześniej nie ma sensu, bo i tak zamknięte. Oczywistym więc jest, że przyjechałem dobry kwadrans wcześniej żeby nie stać w kolejce. Okazało się jednak, że przed wejściem do domu kultury stał już ogonek na jakieś 10 osób. Noż kurdę, czy ludzie nie umieją czytać SMS-ów? Przecież było napisane wyraźnie, żeby nie przyjeżdżać wcześniej. Co za naród, doprawdy.
Wewnątrz pełen cyrk z zachowaniem odstępów, krzesełka w poczekalni poustawiane w regulaminowych odstępach co dwa metry, na wejściu pielęgniarz o posturze wykidajły zadawał każdemu ten sam zestaw pytań: czy się dobrze czuję, czy miałem ostatnio jakieś objawy, czy ktoś z rodziny, czy bliski kontakt, wiadomo. Ja bym chyba zwariował tak stać pięć godzin i mówić ciągle to samo, no ale ja to ja.
Potem jakieś 15 minut czekania w kolejce na krzesełku, wreszcie zaproszenie do środka - wpuszczali piątkami (w sensie pięć, nie piątek, zresztą akurat była środa). Tam kolejnych 10 minut na innym krzesełku, wreszcie zaproszenie do stolika z wywiadem.
W ramach wywiadu najpierw te same pytania co u bramkarza na wejściu, potem potwierdzenie wszystkich danych typu adres e-mail, numer telefonu i tak dalej, wreszcie pochwała, że to już moja 23 wizyta i że gratulacje za wytrwałość i Wogle. Na co ja nieskromnie, że 23, owszem, ale w Irlandii, bo wcześniej oddawałem w Polsce przecież. Pan się mnie zapytał ile razy oddawałem, a ja mu na to, że nie mam pojęcia, bo w Polsce liczymy w litrach, nie w wizytach, a że oddawałem zarówno krew pełną jak i osocze...
...tu wyjąłem z kieszeni kalkulator, to znaczy aplikację na smartfonie, policzyłem szybciutko...
... 42000 / 600 ...
... 42000 / 450 ...
... to w Polsce oddałem krew między 70 a 98 razy. Na co pan zrobił wielkie oczy i zapytał jak to możliwe - no to ja mu na to, że normalnie, zacząłem oddawać w wieku 18 lat i w zasadzie nigdy tak naprawdę nie przestałem nie licząc jednej czy dwóch kilkumiesięcznych przerw. On mi na to, że oddawanie krwi jest uniwersalne i międzynarodowe, i że powinni mi to zaliczyć w Irlandii, i czy ktokolwiek kiedykolwiek mnie o to tutaj pytał - jak mu odrzekłem, że nie, to wpisał na górze formularza wielkimi drukowanymi literami, że w Polsce oddałem krew co najmniej 70 razy. Nie wiem co oni z tym dalej zrobią, w sumie to bez różnicy...
Potem kolejne krzesełko z formularzem do wypełnienia (czy się dobrze czuję, czy mam niebezpieczny zawód, czy uprawiałem kiedykolwiek różne rodzaje seksu z panami, czy miałem w latach 80 jakieś operacje w UK, czy biorę regularnie jakieś leki, czy to, czy tamto, wiadomo) i już zaraz mnie pani pielęgniarka woła do dwójki. Tam znów te same pytania co poprzednio, ciach-prach po palcu serdecznym, kropelka krwi do pomiaru hemoglobiny, plasterek, proszę poczekać tam na krzesełku, następny proszę.
Wywołali mnie dosłownie 2 minuty później i pytają lewa czy prawa. Ja im na to zgodnie z prawdą, że mnie to wsioryba, ale zasadniczo w lewej jeszcze mam jakieś w miarę żyły, a w prawej to gdzie jest Wally albo i gorzej. Okazało się, że wszystkie lewe stawiska są jeszcze zajęte, więc powrót na krzesełko - i dopiero po kolejnych 5 minutach udało się przystąpić do akcji właściwej. A więc sakramentalne czy to mój podpis, jak się wabię, kiedy się urodziłem i czy czuję się dobrze. Potem zabawka do ręki, ściskać, nie ściskać, ściskać, nie ściskać, dobra, kłujemy.
Tym razem obyło się bez konsylium; pielęgniarka, która na moje oko zaczęła pracę jeszcze za czasów Oktawiana Augusta wkłuła się ze znudzoną miną za pierwszym razem i bez zbędnych ceregieli.
Potem kilka minut nudy, woreczek się napełnił, maszyna zrobiła PING, przygalopowała inna piguła, która mnie odpięła od systemu, spytała czy się dobrze czuję, kazała posiedzieć chwilę i pogoniła do korytka.
Przy korytku kolejna piguła uprzejmie zapytała czy ja tu pierwszy raz czy setny - zacząłem tłumaczyć, że zależy jak liczyć, ale ona już brała na tapet kolejnego dawcę i nie za bardzo słuchała moich tajników dzielenia przez szejset czy też czterystapińdziesiónt, toteż zamkłem jadaczkę wpół słowa, a na uprzejme pytanie co podać poprosiłem jeno o szklankę wody.
Wyżłopawszy i odczekawszy obowiązkowe 10 minut - odmaszerowałem ku wyjściu, gdzie wesoło pomachał mi ten sam pielęgniarz, który godzinę i dwadzieścia minut wcześniej mnie witał.
No i po rybach. Kolejna imprezka pewnie w okolicach marca, jak zdrówko dopisze.
Dobry jesteś w te klocki. Też mi się wydaje, że krwiodawca powinien mieć jakiś uniwersalny, międzynarodowy dokument, bo w tej “branży” liczą się parametry krwi a nie narodowość. Co do “wampirów”- do wkłuwania się w żyły trzeba mieć talent i “na oko” dobrze ocenić przekrój żyły pacjenta (wiele osób ma dośc nietypowe żyły o nieco mniejszym przekroju, więc igła o typowej “grubości” powinna być zastąpiona cieńszą. Kąt wkłucia też istotny i też czasem jest problem z jego ocenieniem. Ostatnio wkłuto mi się w żyłę, której już dawno nie widać, ale “wampirka” wymacała ją leciuteńkim dotknięciem.
Gratulacje, u nas jak była rozpierducha tak jest do tej pory i przypuszczam, że się nie zmieni Co do wampira to ja zawsze mam siniola jak nie wiem co
U mnie siniol zależy od fachowości wkłuwacza. Przeważnie jest jakiś tam, w miarę nieduży. Czasem taki na cały łokieć. A ostatnim razem – w ogóle.