Zainspirowany niedawnym wpisem na zaprzyjaźnionym blogu, postanowiłem dać jazzowi jeszcze jedną szansę. Albowiem pomimo uwielbienia dla muzyki jako takiej, jakoś nigdy nie potrafiłem przekonać się do słuchania jazzu. Prawdopodobnie dlatego, że w jazzie chodzi głównie o uciekanie od harmonii i utartych rytmów, a ja prosty człowiek jestem i jak nie mam umpa-umpa 4/4 to mi się zaczyna nudzić 😉
Dlatego "od zawsze" wielbię bluesa, który - na ogół - lewituje wokół trzech, góra czterech akordów. Dlatego lubię ogólnie pojętą poezję śpiewaną, bo większość utworów ma tam dobrze zrozumiały motyw przewodni: zwrotka - refren - zwrotka - i tak dalej.
A w jazzie tego nie ma i w tym (ponoć, tak słyszałem) tkwi jego piękno.
No ale skoro nadarzyła się okazja, zaryzykowałem. Spośród trzech wymienionych na blogu 5000lib artystów postawiłem na początek na Michaela Wollnego, niemieckiego pianistę jazzowego, grającego bądź solo, bądź też w kupie (ma "swoje" trio, ale grywa też z innymi muzykami). Gra nie tylko na fortepianie, ale również na klawiszach syntetycznych.
No i tak: niektóre płyty okazały się strzałem w dziesiątkę, a niektóre przywołały raczej pejoratwne wspomnienia z przeszłości, kiedy to próbowałem trochę "na siłę" zaadoptować jazz, nie dlatego, że mi się podobał, ale dlatego, że wydawało mi sie, że od słuchania jazzu zrobię się lepszym człowiekiem.
Najbardziej przypadła mi do gustu płyta "Jazz at Berlin Filharmonic I (Live)". Nagranie koncertowe z mnóstwem wszelakich rozmaitości. Moje dwa ulubione utwory z tej płyty to "Tears for Esbjörn" oraz "Armando's Rumba". Podjąłem nawet próbę zrozumienia, dlaczego akurat ta płyta, te utwory - i chyba wiem. Po prostu podobają mi się kawałki dynamiczne, nie "rozlazłe" - a przy tym obracające się wokół jakiegoś ciekawego, rozpoznawalnego motywu. No i muszę przyznać, że facet powala techniką. Ja sam mam za sobą trzy lata ogniska muzycznego (fortepian + akordeon), więc orientuję się nieco w białoczarnej klawiszologii; Wollny jest muzykiem z najwyższej półki, do niektórych pasaży i tremoli (tremolów?) musiał chyba naprędce doewoluować sobie kilka dodatkowych par rąk tudzież stawów w palcach, nie wspominając o co najmniej pięciu półkulach mózgowych, żeby to wszystko ogarnąć...
Jak już się nasycę Wollnym (co prawdopodobnie nastąpi za jakiś tydzień lub dwa), następni w kolejce są Marcin Masecki oraz Sławek Jaskułke.
Ale to już kiedy indziej.
Cieszę, się, że zdecydowałeś się na sięgnięcie po Wollnego, technikę ma fantastyczną.
A propos magicznego pudełka, a raczej dwóch: http://wp.me/p59KuC-ei ,a tu coś a propos gitary: http://wp.me/p59KuC-hE
Brawo! Polecam siegnac po wywolanego Esbjörna. Nie lubie szafowac takimi okresleniami ale to byl geniusz…
Stefek, tyle, że E.S.T jest mocno nostalgiczny. (Co nie jest zarzutem).
Nostalgiczny?? Nie uzylbym tego okreslenia chyba 🙂 Wielowymiarowy – to mi bardziej przychodzi do glowy.
U mnie jedno,nie przeczy drugiemu. 🙂
Jestem ciekawa, co powiedziałbyś na Ulfa Wakeniusa (nagrywa dla ACTu, a i jego instrumentem jest gitara nie fortepian)…Czy było by uff, czy jednak by Ci się spodobał…
Szczerze mowiac bardzo nie lubie gitary w jazzie (z malymi wyjatkami – Jake Hertzog np), niemniej jednak kazdy, kto wspolpracuje/owal z Larsem Danielssonem ma u mnie +110.13 na dzien dobry 🙂
No to Możdżer pewnie u Ciebie jest gdzieś w czołówce.
Ja też uważam, że gitara nie jest stricte jazzowym instrumentem, ale to ewoluuje, (ewolucja, jak powszechnie wiadomo ma wpisany czas). Ale to też dzięki działaniom — Xpil— Twoim.
Stefek, zapraszam do siebie, znajdziesz tam kilka płyt (około) jazzowych.
Chociaż nie pisałam o tuzach takich jak Davis. Zresztą co ja będę kruszyć czcionkę…
No wlasnie nie jest. Bardzo dlugo sie do niego przekonywalem. Szybciej Shai Maestro lub Iiro Rantala.
Dziekuje za zaproszenie, zajrze.
Skoro o Niemczech mowa to probowales The Köln Concert – Keitha Jarretta? Jak dla mnie rewelacja. Wyrazna linia melodyczna powinna byc plusem. I co najwazniejsze nie zawiera gitary 🙂
Skrzętnie notuję i dodaję na koniec kolejki. Postaram się posłuchać każdego z wymienionych tu wykonawców. Może nawet będzie temat na kolejny wpis – kto wie…
Zdecydowanie warto. O koncercie pisałam, jakiś czas temu, tu: http://wp.me/p59KuC-5R zostawiam sznurek gdyby jednak coś… Gdzieś… Kiedyś…
Ahh, po raz kolejny w życiu nie wyszło mi z tym całym jazzem. Nie moja broszka, jak bonie dydy. Trochę Wollnego posłuchałem, trochę Jaskułkego, mam kilka ich kawałków w swojej (ciągle rosnącej) kolekcji, ale summa summarum nie złapałem bakcyla. Chwilowo zachwycam się “Joshuą” Bobby-ego McFerrina.