Pieniądze szczęścia nie dają, ale ich brak potrafi srodze dokuczyć. Jak mówi stare powiedzenie, lepiej płakać w nowym Mercedesie, niż śmiać się w starej lepiance. Akurat z tym ostatnim się tak do końca nie zgadzam, ale coś jest na rzeczy, nieprawdaż. Poza tym tak się tylko mówi. Kto mówi? Oni, jak zwykle...
Podobnie sprawa ma się z informacją. Brak informacji potrafi uprzykrzyć życie. Kolega był kiedyś w Chinach na "solowej" wycieczce i stał jak głupi na peronie przez godzinę, bo nie zrozumiał z megafonu, że pociąg, którym miał jechać, został odwołany.
Nadmiar informacji... tu kwestia jest delikatna. Jeżeli mówimy o nadmiarze wyłącznie w sensie ilości danych, to kwestia sprowadza się (na ogół) do zainwestowania w odpowiednie medium do owych danych składowania. Natomiast jeśli idzie o dane tzw. "wrażliwe" - o, tu już otwiera się szereg całkiem interesujących tematów.
Pracowałem w życiu w tylu różnych miejscach, że gdyby nie pieczołowicie aktualizowane i dopieszczane CV, pewnie połowy z nich już bym teraz nie pamiętał. I robiłem w tych firmach najrozmaitsze rzeczy. Raz przytrafiło mi się zostać "fachowcem" (cudzysłów zamierzony) od systemu kadrowo-płacowego. Z jakichś niepojętych dla mnie przyczyn zaproponowano mi (a ja się zgodziłem) doglądanie owego systemu, co wiązało się oczywiście z koniecznością podpisania NDA.
NDA (po naszemu: Non-Disclosure Agreement, czyli na polski coś jakby "umowa o nie-ujawnianiu") to sążnisty dokument, który musiałem byłem podpisać własną krwią, o północy, na cmentarzu, w nowiu, a z którego wynikało w jasny sposób, że jeżeli kiedykolwiek jakakolwiek informacja dotycząca owego systemu kadrowo-płacowego wydostanie się z mojego powodu na zewnątrz, zostanę poćwiartowany i połamany kołem, przedtem będą mi wyrwane (tępym narzędziem) przednie jedynki i tylne ósemki, a zanim wyłupi mi się moje orzechowe oczęta zardzewiałą łyżką do butów, będę zmuszony do obejrzenia rozszerzonej wersji obrad Sejmu (wszystkie 394 sezony z powtórzeniami i komentarzami reżysera) na przemian z "W kamiennym kręgu", "Niewolnicą Isaurą" oraz "W rytmie disco".
Przekartkowałem NDA, pomyślałem sobie, że i tak mam już przerąbane, jedno NDA w tę czy we w tę nie zrobi mi żadnej różnicy - po czym poczekałem na nów, poszedłem o północy na rzeczony cmentarz i w obecności samego Draculi oraz pracownika działu HR podpisałem kropelką krwi ten nieszczęsny dokument.
Następnego dnia w pracy okazało się, że dostałem login i hasło do wiadomego systemu, że w jego firewallu otwarto małą acz wygodną furtkę do mojego peceta na biurku, oraz że obstalowano mi taką fikuśną nakładkę na monitor, która uniemożliwia patrzenie nań z boku. Nie, wróć. Patrzenie jak najbardziej, ale jakby ktoś spojrzał z boku, to by nie zobaczył, co jest na ekranie. Taki jakby pogarszacz kąta widzenia.
Od tej pory mogłem sobie bezpiecznie oglądać śmieszne koty, pod pretekstem pracy z systemem HR. I tak nikt nie był w stanie stwierdzić, co robię. Tylko głośnik musiałem ściszyć, bo dziwnie by brzmiało znienackie miauczenie kotów w otwartej przestrzeni biurowej...
Póki co wszystko ładnie i pięknie. Tylko że to był dopiero początek.
Ku swemu zaniepokojeniu, już pierwszego dnia stwierdziłem, że faktycznie mam dostęp do wszystkich informacji kadrowych każdego bez wyjątku pracownika firmy, od pana, który zajmował się utrzymaniem higieny w toaletach (tzw. kałboj) aż do Jego Świętobliwości Pana Prezesa. Mogłem sobie sprawdzić kto ile zarabia netto i brutto, jakie ma bonusy i dopłaty i ile dostał podwyżki, a oprócz danych finansowych również mnóstwo innych informacji, do których dostęp miało w całej firmie może z pięć osób. A może mniej.
Wszystko to wywoływało we mnie ambiwalentne uczucia. Z jednej strony byłem w jakiś tam sposób dumny z faktu, że firma zaufała mi na tyle, żeby powierzyć tak odpowiedzialne zadanie, a także zadowolony z tego, że będę miał kolejną pozycję do wpisania w CV - a z drugiej trochę się bałem, żeby kiedyś przez własne roztargnienie nie zostawić odblokowanego komputera, albo nie wysłać jakichś informacji do niewłaściwej osoby i tak dalej.
Ale najgorsze było to, że inni pracownicy firmy wiedzieli o tym, że ja wiem. Podpisanie NDA to wydarzenie dość rzadkie i plotka rozeszła się bardzo szybko. I nagle okazało się, że skoro wiem, ile zarabia kolega z biurka obok, a on nie wie, ile ja zarabiam, to choćby nie wiem jak rozsądnym i bezstronnym człowiekiem by on nie był, stałem się dla niego trochę persona non grata. I dla innych ludków też. Nagle poczułem się odrobinę tak, jakbym przeniósł się na swoją własną bezludną wyspę.
Nie musiałem nawet zaglądać w te dane płacowe (i prawdę mówiąc nigdy tego nie zrobiłem, poza rzadkimi przypadkami, kiedy faktycznie musiałem). Wystarczył fakt, że współpracownicy wiedzieli, że ja mam taką możliwość, a oni - nie.
Na szczęście okazało się, że pracy przy systemie HR było tyle, co kot napłakał. Największy problem pojawiał się zazwyczaj przy liczeniu pracowników w każdym miesiącu, a to z powodu ciągłej rotacji kadr. Ludzie odchodzą i przychodzą, trzeba im ponaliczać ilość przepracowanych dni i lat. Niektórzy wracali po miesiącu albo trzech. Niektórzy szli na macierzyński, tacierzyński, chorobowe, przechodzili na samozatrudnienie, emeryturę, częściową emeryturę, umierali i Bill jeden wie co jeszcze. I - niestety - analizy tego wszystkiego nie były wbudowane w sam system HR i trzeba było dorabiać własne "dokrętki", które miały swoje błędy i niedoskonałości. I tak dalej. Ubaw po pachy. Co najmniej 2-3 dni wyrwane z życiorysu pod koniec każdego miesiąca.
Ale jakoś sobie radziłem, a ponieważ nie zadzierałem nosa ani w żaden inny sposób nie dałem nikomu do zrozumienia, że zaglądam mu w jego kadrowe "brudy", po paru miesiącach ludzie się przyzwyczaili i skończyły się anse.
A rok później oczywiście pracowałem już całkiem gdzieś indziej 😉
Podsumowując: dostęp do wiedzy, która nie jest ogólnie dostępna (a zwłaszcza do danych o tym, kto ile zarabia), to przygoda budująca charakter. Końcem końców cieszę się, że miałem okazję "pobawić się" takimi wrażliwymi danymi i jestem przekonany, że gdyby zdarzyło mi się to ponownie, też bym sobie poradził. Ale wiem też, że początki są trudne, a stres potrafi człowieka zeżreć na starcie.
Trochę lepiej rozumiem teraz pracę ludzi, którzy - nie zarabiając kroci - mają na co dzień dostęp do dużych ilości gotówki. To też wymaga charakteru i odpowiedniego podejścia, inaczej by człowiek zwariował.
W Irlandii NDA. A w Polsce umowa poufności i umowa lojalnościowa. Więc wiesz upc najlepsze jest.
A propos UPC, ostatnimi czasy Vodafone się u nas ostro reklamują z szybkim internetem do domu. A ja od kilku lat siedzę na UPC (czyli teraz Virgin Media) – jakość łącza nie powala, zastanawiam się nad zmianą dostawcy. Vodafone daje do 1000 Mb/s, z contention ratio 1:1 (aż się nie chce wierzyć). Ciekaw jestem czy to tylko taki chwyt marketingowy, czy faktycznie są w stanie pociągnąć osobny światłowód do każdego mieszkania…