Ten wpis jest częścią serii "Moja wyprawa do Indii".
Trochę ostatnio zaniedbałem swoje indyjskie wspomnienia. Jakoś nie było okazji, chęci tudzież nastroju. Dziś jednakowoż wszystkie trzy znienacka się pojawiły, a więc kontynuuję.
W moim hotelu na wodzie, jak już wspominałem wcześniej, było kilka pokojów "zwykłych" oraz jeden "ekstra", dla Michaela. Michael, kiedy go poznałem, był stary, siwy i gruby. Urodził się, wychował i pracował całe życie w Ameryce. Z zawodu był marynarzem wojennym, czyli po ichniemu Navy. Mówił z koszmarnym amerykańskim akcentem, który dla mnie, podówczas nieobeznanego za bardzo z językiem Szekspira, był na początku całkiem niestrawny. Niemniej jednak Michael był jedynym stałym mieszkańcem tego miejsca, i w sumie większość wieczorów przesiedziałem u niego w pokoju, gadając o wszystkim i o niczym, a najczęściej słuchając jego opowieści z czasów, kiedy jeszcze pływał.
Z samych opowieści niewiele pamiętam. Szczerze mówiąc, niewiele też rozumiałem, bo nie chciałem mu co drugie słowo przerywać, niech się chłop wygada jak ma okazję.
No dobra, ale co do jasnej Anielki robi emerytowany amerykański marynarz w Śrinagar?
Ano, tak sobie to wymyślił, że na starość chce osiąść w Indiach. Od słów do czynów niedaleka droga, Wujek Sam płaci emerytowanym wojskowym całkiem przyzwoite pieniądze (można się z tego jako tako utrzymać nawet w Stanach) - tak więc Michael był tam lokalnym "bogaczem", który dawał zarobić goszczącej go rodzinie małą fortunę. Żył tam sobie jak król, darzony szacunkiem, dopieszczany, dokarmiany i w zasadzie traktowany jak członek rodziny.
Michael, ze względu na swą tuszę oraz dość zaawansowany wiek, prowadził bardzo leniwy tryb życia. Twierdził, że dłuższego spaceru mógłby już nie przeżyć, a z drugiej strony miał słabość do lokalnej kuchni, a więc spasł się na ryżu i warzywach ponad wszelkie granice przyzwoitości. Dwa razy w tygodniu odwiedzał go też lokalny lekarz, który go osłuchiwał, opukiwał i ze zmartwioną miną doradzał różne diety. Jednak Michael niewiele sobie z tych jego porad robił 😉
Hm. Właściwie to by było na tyle jeżeli chodzi o Michaela... Najbardziej z tego wszystkiego zapamiętałem jego tuszę oraz niewyraźny, sepleniący, amerykański akcent. Szkoda, że nie mam żadnych pamiątek, facet był bardzo w porządku. Przypuszczam, że już nie żyje (no chyba że poszedł za radą lekarza i hasa sobie teraz dziarsko po okolicy, siedemdziesięcioparulateni młodzieniaszek).
Ot, co zostaje po człowieku.
Ach, jeszcze coś mi się przypomniało. Pod koniec pobytu, dzień albo dwa przed odlotem, byłem już na tyle otrzaskany z technikami targowania się, że w ramach ćwiczeń czasami targowałem się o rzeczy całkiem zbędne, o których wiedziałem, że ich nie kupię, ale ciekaw byłem do jakiej kwoty sprzedawca jest skłonny zejść. Czasem były to naprawdę zdumiewające kwoty. Rekordem była muślinowa szarfa, którą chciano mi sprzedać za 50 dolarów, a końcem końców stargowałem do trzydziestu rupii (czyli około trzech złotych). Ha.
Na moje kaprawe oko, będą jeszcze ze dwa, góra trzy wpisy o Indiach. Jeden o tym, jak odwiedziłem dolne Himalaje i co z tego wynikło. Drugi o szalonej jeździe na lotnisko. I ewentualnie trzeci, ostatni, podsumowujący.
Dobranoc.
Jeżeli chcesz do komentarza wstawić kod, użyj składni:
[code]
tutaj wstaw swój kod
[/code]
Jeżeli zrobisz literówkę lub zmienisz zdanie, możesz edytować komentarz po jego zatwierdzeniu.