Parlez-vous Français?

https://xpil.eu/kOEKe

Sobota, 4 maja 2013.

Leitmotiv: lecimy!

Budziki nastawione na siódmą. Budzę się o szóstej trzydzieści. Zerkam na zegarek. Jeszcze pół godziny snu, a potem się zacznie.

Siódma. Pobudka. Nawet gdybym nie chciał wstawać (jest sobota!), nasze dziecko już stoi koło łóżka i budzi nas:

- Mama, tata, wstawajcie. Wakacje! Wakacje!

Ech, żeby ona z takim entuzjazmem wstawała codziennie do szkoły...

Lot mamy o 11:35, trzeba być na lotnisku w okolicach 10:00, a więc wyjazd z domu parę minut po ósmej (może będzie korek, a może wypadek, albo się auto popsuje... lepiej być godzinę za wcześnie niż pięć minut za późno, o czym zresztą boleśnie przekonali się kiedyś jedni nasi znajomi, ale to zupełnie inna historia, o której kiedy indziej)

O czym to ja...

Sprawdzamy po sto razy czy paszporty, bilety, karty płatnicze i dobre humory są na swoich miejscach. Ładujemy klamoty do auta, jedziemy puściutką o tej porze M50-tką na lotnisko. Dojeżdżamy sporo przed czasem. Snujemy się tu i ówdzie, obalamy kawkę, herbatkę...

Wreszcie lecimy. Lądowanie w Nicei, pogoda zgoła odmienna od irlandzkiej. Dochodzi do nas, że przez ostatnich pięć lat wyjeżdżaliśmy z Zielonej Wyspy wyłącznie w sprawach zdrowotnych albo na pogrzeby (które można, z grubsza, podciągnąć pod kategorię "sprawy zdrowotne"). A teraz wreszcie wakacje przez wielkie Wu! Pogoda póki co dopisuje, plus dwadzieścia sześć stopni.

Według prognozy jutro ma padać, a przez następnych sześć dni ma być słońce i upały.

Szybko chowamy niepotrzebne kurtki i polary do pękających w szwach toreb. Idziemy do biura Hertza odebrać autko. Biuro znajdujemy w pięć minut, ale trochę jakby puste. Dzwonię więc do nich i pytam kiedy mogę odebrać auto - okazuje się, że na T1 jest tylko atrapa biura, a biuro właściwe mieści się na T2.

Turlamy się shuttle-busikiem na T2. 10 minut na wakacjach i już ściekamy potem, i chce nam się pić. Tak trzymać!

Za oknem palmy. Pani w biurze Hertz mówi mi z całkiem nieźle udawaną przykrością, że auto, które rezerwowałem cztery miesiące wcześniej, jest chwilowo niedostępne. Zanim zdążę odpowiedzieć, podbiega do biurka jakiś strasznie spieniony klient i tłumaczy, że jego auto jest za wielkie, że on nie umie jeździć automatem, i że Wogle. Sugeruję pani, że skoro to za wielkie autko się panu nie podoba, to ja mogę je chapnąć. Strzał całkiem w ciemno, ale jak się okazuje celny. Zamiast Forda Focusa dostaję wielkiego jak stodoła Chevroleta Captivę, z ponaddwulitrowym silnikiem diesla, siedmioma siedzeniami, skórzaną tapicerką oraz wszelakimi możliwymi udogodnieniami na pokładzie. Chwała Billowi, ma nawet wbudowaną nawigację, co - jak się potem okazało - bardzo nam pomogło.

Przed nami osiem dni wakacji. A także osiemdziesiąt kilometrów do Fréjus, gdzie od czterech miesięcy czeka na nas zabukowany domek, a raczej mieszkanie w sporej hacjendzie. Przez pierwszych dziesięć kilometrów słyszę od mojej lepszej Połówki, że mam się trzymać bliżej osi jezdni, a także dalej od pobocza. Przyzwyczajenia z ruchu lewostronnego na szczęście szybko mi przechodzą i już za chwilę mknę autozdradą, 110 kilometrów na godzinę, a na niektórych odcinkach nawet 130. Trzymam się przepisowej prędkości, wiem bowiem, że w odróżnieniu od irlandzkiej Gardy, lokalni żandarmi są niezwykle mało podatni na poczucie humoru, a także dość bezwzględni w egzekwowaniu swych praw. Na szczęście nie dane mi było się o tym przekonać.

Parę minut przed siódmą wieczorem zajeżdżamy do hacjendy, meldujemy się u sympatycznej (acz dość wiekowej) landlady, po czym pakujemy się z walizami na salony i zalegamy na parę chwil w radosnym bezruchu. Dwa tysiące kilometrów w dwanaście godzin to średnio ponad sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, trzeba chwilę ochłonąć.

Wieczorkiem szybki rzut oka na okolicę. Małe zakupy w okolicznym spożywczaku, głównie owoce i napoje. Idziemy spać.

Niedziela, 5 maja 2013.

Leitmotiv: Saint-Tropez, motocykle, plac zabaw.

Fréjus jest miasteczkiem średniej wielkości. Tuż za miedzą jest drugie: St-Raphaël. Miedza jest niewidzialna dla niewprawnego oka turysty, więc foldery reklamowe używają wspólnej nazwy Fréjus & St-Raphaël. Coś jakby Trójmiasto, tylko że tu jest Dwójmiasto, no i ze dwa rzędy wielkości mniejsze 🙂

Około ósmej trzydzieści schodzimy na śniadanko. Landlady wespół z mężowinką serwują nam bagietki, różne dżemy, masło, sałatkę ze świeżych owoców (brzoskwinie, kiwi, pomarańcze i parę innych, których nie nazwę), jakieś ciasta, słodkie bułeczki, do tego z osiem różnych rodzajów napojów (gorące w termosach, zimne w dzbankach albo butelkach). W niedzielny poranek śniadanie smakuje nam nadzwyczajnie. Tydzień później już marudzimy, okazuje się bowiem, że śniadanie każdego dnia jest identyczne. Jedyne, co można zmienić, to miejsce przy stole oraz wzorek na tacce. Ale nie wybiegajmy w przyszłość.

Po śniadaniu ładujemy się do autka i jedziemy do odległego o prawie 40 km Saint-Tropez. W międzyczasie okazuje się, że właśnie trwa zlot motocyklistów - spośród ponad dwunastu tysięcy, zjechało się ich w ten weekend ponad osiem. Tzn. konkretnie osiem tysięcy 🙂 Wszędzie choppery, Harleye, Yamahy, Hondy i inne cuda na dwóch (a czasem trzech) kółkach. Cała tęcza kolorów (tak, były też różowe i w kropki), wszechobecny ryk silników i ciągnące się kilometrami kawalkady motocyklistów - piękna sprawa. Dwoje harleyowców zatrzymało się na jedną noc w naszej hacjendzie, okazało się, parka polsko-francuska, a więc nawet można było pogadać. Trochę padało (brawa dla panów meteorologów), ale nie za dużo - w sam raz żeby się trochę schłodzić, bo między jednym deszczem a drugim parówa i upał.

Po powrocie ze stolicy francuskiej żandarmerii stwierdzamy, że burczy nam w brzuchach. Udaje nam się namierzyć Les Micocouliers, niedużą knajpkę w centrum Fréjus. Po raz pierwszy w życiu jem ślimaki (o dziwo, nawet zjadliwe, aczkolwiek nie planuję powtarzać tego wyczynu), a jako danie główne - pizzę. Żonka w tym czasie pracowicie przeżuwa wołowinę w makaronie (przepyszna), a córa jakieś zawijane naleśniczki i małą margheritę. Zerkamy smętnie w stronę karty win, ale niestety. Przy stole sami kierowcy, kobiety ciężarne i dzieci, a więc zero alkoholu.

Najedzeni, wracamy do hacjendy.

Po południu natrafiamy na wesołe miasteczko, w którym nasz prawie siedmioletni kłębek energii szaleje na różne sposoby. Najbardziej podobała jej się zabawa w chomika (to nasza prywatna nazwa) - dziecko wchodzi do wielkiego, miękkiego, plastikowego, przezroczystego walca pływającego po płytkiej wodzie, i chodzi w nim, próbując się przemieszczać w różne części basenu. Ubawu jest dużo, bo walec, wysokości półtora dorosłego człowieka, ma sporą bezwładność, i jak się człowiek próbuje zatrzymać, od razu się przewraca i turla się tam w środku jak w wielkiej beczce. Oprócz tego kilka karuzel, trampolin, nawet pojeździła trochę elektrycznym samochodzikiem (nie przypadł jej do gustu za bardzo...) - summa summarum po dwóch godzinach była wykończona jak po maratonie.

Potem wróciliśmy do hacjendy i moczyliśmy tyłki w basenie. Żadne z nas nie pływa za dobrze (w każdym razie nie w poziomie), na szczęście pół basenu ma tylko metr dwadzieścia głębokości, więc jest bezpiecznie. Drugie pół jest głębokie na 180 centymetrów, więc ja jeszcze łapię dno, ale reszta rodzinki już nie. Na wszelki wypadek trzymamy się tej bezpiecznej, płytkiej połowy 🙂

Na kolację wcinamy pomarańcze i zagryzamy winogronami. Są słodkie i soczyste, ciężko się od nich oderwać.

W międzyczasie próbuję nauczyć córkę grać w pingponga (jest stół!), idzie mi w kratkę. Jest bardzo zajadła i dzielnie próbuje trafić to w piłeczkę, to w stół, ale talentu do gry chyba nie ma, bo przez siedem dni gramy co najmniej godzinę dziennie i nie widzę żadnego postępu. Ale przynajmniej dziecko ma radochę, a przecież o to chodzi.

Poniedziałek, 6 maja 2013.

Leitmotiv: zoo.

Wracając z Saint-Tropez zauważyliśmy wczoraj kilka drogowskazów na pobliski ogród zoologiczny. Mieszkając przez ponad siedem lat w Irlandii nie byliśmy jeszcze w zoo ani razu, nasze dziecko zna lwy i tygrysy tylko z książek i z telewizji. Postanawiamy nadrobić tę zaległość i po śniadanku wsiadamy w nasz rydwan i turlamy się do królestwa zwierząt.

Przy kasie szpanuję swą niebotyczną znajomością języka, i kupuję trzy bilety:

- Ę ęfą, du adult

Żona zerka na mnie z niepokojem, skąd u mnie taka nagła znajomość języka - pokazuję jej wiszącą na ścianie tabliczkę z cenami biletów, która posłużyła mi za ściągawkę.

Zoo nie powala wielkością, ale dla siedmiolatki jest szczytem marzeń. Może dotknąć strusia i muflona, antylopa obwąchała jej rączki, małpy skakały po drzewach, łapiąc się gałęzi nawet ogonem, paw prezentował ogon a tygrys szczerzył wielkie, groźne zęby. Wszystko się mniej więcej zgadzało z tym, co wcześniej wyczytała lub obejrzała, ale jednak na żywo to dużo lepiej wygląda.

Zoo jest sprofilowane pod leniwych turystów i w większość miejsc da się wjechać autem (tak, można całe zoo objechać samochodem i zobaczyć wszystkie zwierzaki nie wysiadając zza kółka). Myśmy obeszli całość pieszo, zatrzymując się od czasu do czasu przy rozmieszczonych tu i ówdzie wodopojach i karmnikach dla turystów.

Przy wielbłądach kończy mi się bateria w aparacie. Na szczęście wziąłem zapasową - szybkie klik-klik, mogę pstrykać dalej.

W sumie zeszło nam tam ze trzy godziny. Niestety, opisy zwierząt były tylko po francusku (spodziewałbym się gdzieś drobnym druczkiem wersji angielskojęzycznej, ale nic z tego). Nie szkodzi, pal licho opisy, ważne, że można poobcować ze stworami.

Wracamy przez centrum Fréjus gdzie próbujemy dowiedzieć się czegoś więcej w informacji turystycznej. I tu niespodzianka: nie dość, że nikt nie mówi po angielsku, to nie mają nic ciekawego dla trzyosobowej rodziny (a właściwie trzyipółosobowej, brzuszek widać już całkiem wyraźnie, czwarty miesiąc to nie w kij dmuchał). Same nurkowania, wspinaczki albo trasy wędrowne.

Niezrażeni tym chwilowym niepowodzeniem wysyłamy SMS-a do znajomej, która przez całe życie marzyła o pracy w charakterze przewodnika turystycznego (wyszło inaczej, jak to w życiu, ale pasja pozostała) i nazajutrz mamy już szczegółową rozpiskę opcji i możliwości.

Tymczasem jednak próbujemy upolować coś do jedzenia - trzygodzinna wizyta w zoo trochę nas przegłodziła. Niestety, knajpka, w której byliśmy ostatnio, jest nieczynna. Na chybił trafił wybieramy inną restauracyjkę, w której wybieramy coś smacznie brzmiącego. Tym razem jednak pudło. Mi się trafiła sałatka o właściwościach odżywczych tektury, w dodatku niezbyt smaczna. Żonka skubie jakiegoś kurczaka w wersji bonzai, zapycha się frytkami. Dziecko smętnie dziobie widelcem mieszankę naleśnika z serem - wychodząc stamtąd byliśmy bardziej głodni niż przed wejściem. Końcem końców kupujemy pieczywo, wędliny i owoce w spożywczaku i jemy w domu. Potem pingpong, basen, książka.

Wtorek, 7 maja 2013

Leitmotiv: Marineland, tresura delfinów, fok i orek

Kolejna atrakcja wakacyjna, której nie sposób ominąć mając pod pachą siedmioletnie dziecko, to pokaz tresury zwierząt wodnych. Tuż obok jest wielki kompleks zwany Marineland, do którego nabywamy bilety dzień wcześniej, w biurze informacji turystycznej. Na szczęście jest to inne biuro niż to, do którego zawitaliśmy na samym początku, a więc nie dość że mówią tam po angielsku, to jeszcze są w stanie zrozumieć, że ciężarne kobiety raczej nie parają się wspinaczką wyczynową ani nartami wodnymi, i sugerują nam właśnie Marineland. Wspominają też, że warto tam pojechać jak najwcześniej, żeby załapać się na wszystkie atrakcje. I żeby przeznaczyć na wizytę co najmniej pięć godzin. Moje zdziwione podniesienie brwi pani kwituje jednym zdaniem:

- You will see.

Parking pod Marineland jest przeogromny i mimo wczesnej pory zajęty w - na oko - 90 procentach. Znajdujemy wolne miejsce dobre pół kilometra od wejścia. Mięśniak przy kasie uważnie sprawdza nasze bilety. Wchodzimy.

Kompleks jest wielki. Dwa główne obszary połączone mostkiem spacerowym, cztery osobne amfiteatry do pokazów tresury, wszystko nagłośnione i zmultimediowane. Oprócz tego muzeum historii okrętów, muzeum dinozaurów, kilka sklepów z pamiątkami, trochę karmników i wodopojów.

Zaczynamy od obejrzenia pokazu tresury orek. Orki są wielkie, masywne i (podobno) bardzo groźne. Te tutaj wydają się jednak grzeczne jak szczeniaczki - co prawda każdy taki szczeniaczek waży z pięć ton albo i więcej, ma na grzbiecie coś w rodzaju rekiniej płetwy, i może pożreć człowieka zanim ten wyduka "stół z powyłamywanymi nogami" - jednak te tutaj zachowują się niezwykle poprawnie. Skaczą, wirują, machają ogonami, pryskają wodą na treserów, wszystko ku uciesze parutysięcznej widowni. Aż się nie chce wierzyć, że takie wielkie zwierzę da się tak skutecznie wytresować. A jednak - da się.

Potem chwila odsapki i gnamy na pokaz tresury fok. Tutaj jest całkiem zabawnie. Przedstawienie zrobione w tematyce podróżnej - jest port lotniczy, foka przeprowadza pokaz używania masek tlenowych i kamizelek bezpieczeństwa, potem są różne miasta świata, foki maszerują, prezentują, skaczą, rzucają piłkami, wpychają treserów do wody, robią im reanimację, pływają synchronicznie i robią mnóstwo innych przezabawnych trików - wszystko idealnie zgrane z muzyką, dopięte na ostatni guzik. Śmiejemy się do rozpuku, ręce mamy obrzękłe klaskaniem.

Po fokach dłuższa odsapka, staję w kilometrowej kolejce do jedynej w okolicy budki z hot-dogami. Moje dziewczyny w tym czasie zalegają na pobliskim trawniku i łapią trochę oddechu.

Po hot-dogach, zapitych wodą mineralną, idziemy na pokaz delfinów. Tutaj jest już totalne szaleństwo, ponieważ delfiny spośród tych wszystkich zwierzaków są najmądrzejsze i da się ich nauczyć naprawdę wyrafinowanych sztuczek. W dodatku są przyjazne ludziom a więc - w przeciwieństwie do orek, gdzie treserzy nie wchodzili do wody - tutaj ludzie nurkują i robią różne akrobacje w wodzie, razem z delfinami. Najbardziej pokazowy moment to wtedy, gdy jeden z treserów nurkuje, aby za chwilę wyskoczyć na wyprostowanych nogach, pchany w górę na nosach dwóch delfinów - i na wysokości dobrych trzech metrów nad wodą robi salto i z powrotem nurkuje. Wszystko - znów - idealnie zgrane z muzyką. A w tle, na podwyższeniu, czworo tancerzy w kolorowych, papuzich strojach.

Po delfinach zaliczyliśmy dinozaury i muzeum okrętów, i już mieliśmy się ewakuować, kiedy dowiedzieliśmy się, że kolejny pokaz orek jest inny od tego pierwszego. Powlekliśmy się więc do amfiteatru i kolejne 40 minut podziwialiśmy wielotonowe kolosy tańczące w basenie.

Całkiem już zmęczeni wróciliśmy do hacjendy i przez kolejną godzinę moczyliśmy się w basenie, czytaliśmy książki i graliśmy w pingponga. Córa nawiązała kontakt z jednym z tubylców (jak się potem okazało, ośmioletnim wnukiem właścicielki) - co prawda nie pogadali sobie za bardzo, bo tamten ani słowa po angielsku, ale do dobrej zabawy nie potrzeba mielić jęzorem, wystarczą gesty, śmiech i pomysły.

Środa, 8 maja 2013

Leitmotiv: chill-out.

We środę postanowiliśmy dać sobie trochę odsapki od szeroko pojętych "atrakcji turystycznych" i przeleniuchowaliśmy większość dnia w hacjendzie. Podjęliśmy też próbę namierzenia jakiejś poczty, żeby kupić znaczki pocztowe (trzeba wysłać kartki z wakacji!), ale ponieważ była środa, wszystko było pozamykane. Wieczorem przespacerowaliśmy się do Les Micocouliers, zjedliśmy obiadokolację - i to właściwie tyle. Trochę popadało, ale bez przesady. Zresztą w tym klimacie nawet gdyby lało przez godzinę, człowiek wysechłby w trymiga. Gorąco i sucho.

Czwartek, 9 maja 2013

Leitmotiv: Grasse, perfumeria. Wzdłuż lazurowego wybrzeża: na wschód!

Plan na ten dzień był taki, żeby sobie zwiedzić muzeum perfum (perfumów?) w niedalekim Grasse. Niestety, nic z tego nie wyszło. Jak tylko dojechaliśmy do Grasse, przyuważyliśmy sympatyczną, niedużą perfumerię, do której zaszliśmy z ciekawości. Perfumeria okazała się być najzwyklejszym na świecie sklepem z różnymi zapachowymi gadżetami (w tym również perfumami, a jakże). Kupiliśmy mydełka cytrynowe, jakieś świeczki zapachowe, woreczki z zapachem lawendy i parę innych dupereli. Niestety (a może: na szczęście?) okazało się, że moja przeczulona na zapachy Żonka nie może zbyt długo przebywać w takim miejscu, bo ilość pachnącej chemii w powietrzu przyprawia ją o zawroty głowy i mdłości. W związku z tym obok samego muzeum tylko sobie przejechaliśmy po czym wróciliśmy do wybrzeża (w okolicach Cannes) i dalej jechaliśmy wzdłuż wody, poszukując plaż i ładnych widoczków. Udało się z nawiązką. Niestety, w międzyczasie ujawniła się u naszego dziecka jakaś dziwna choroba lokomocyjna, polegająca na tym, że po góra piętnastu minutach jazdy zaczynał ją boleć brzuszek i trzeba było się zatrzymywać. Dzięki temu mieliśmy tempo iście spacerowe, ale może to i lepiej. W końcu wakacje nie są po to, żeby gdzieś gonić na złamanie karku.

Piątek, 10 maja 2013

Leitmotiv: Wzdłuż lazurowego wybrzeża: na zachód!

W piątek powtórzyliśmy dzień poprzedni, tym razem w kierunku zachodnim. Udało nam się dojechać prawie do samego Saint-Tropez (trochę to zajęło, ponieważ tym razem jechaliśmy krętymi drogami wzdłuż wody, a nie, jak poprzednio, autozdradą). Po drodze znaleźliśmy mnóstwo pięknych plaż, na jednej się nawet chwilę pobyczyliśmy. Oprócz tego pstryknąłem kilka panoram (przy okazji testując po raz pierwszy opcję zdjęć panoramicznych w mojej patelni). W drodze powrotnej zajechaliśmy do spożywczaka, bo lodówka pusta, a coś trzeba zjeść na kolację. Tym razem padło na arbuza z winogronami (te winogrona naprawdę były warte grzechu), zagryzione tradycyjną francuską bagietą 🙂 Do wieczora pingpong, książki i basen. Nawiasem mówiąc przeczytałem przez cały nasz pobyt trzy pełne książki, co daje niezłą średnią prawie pół książki dziennie. Ale o tym kiedy indziej.

Sobota, 11 maja 2013

Leitmotiv: Przygotowania do powrotu.

Sobota była pracowita. Najpierw podjechaliśmy na plac zabaw, na którym byliśmy tydzień wcześniej (ten z chomikiem wodnym i karuzelami), głównie dlatego, że z poprzedniego razu zostało nam coś z siedem żetonów (bezzwrotnych), szkoda to zmarnować. Niestety, było zamknięte, więc podjechaliśmy na promenadę, gdzie udało nam się wreszcie znaleźć skrzynkę pocztową i wysłać kartki. Potem, korzystając z faktu, że jeszcze nie było sjesty, zjedliśmy wczesny obiad (tym razem mięsny: mi się trafił szaszłyk, śmiesznie dyndający na specjalnej podstawce, a Żonka wcinała stek). Potem się trochę powłóczyliśmy, kupiliśmy kilka pamiątek (na przykład piękną brązową salamandrę z ozdobnych kamieni i drutu, paterę na owoce i kilka innych drobiazgów). Jak się zaczęła robić trzecia po południu, wróciliśmy - ku radości naszego dziecka - na plac zabaw. Tym razem wiał dość mocny wiatr, więc zabawa w chomika na wodzie już nie była taka fajna. Udało się za to wbić na wieeelki bouncing castle (nie wiem czy jest jakiś sensowny odpowiednik tego terminu w polskim języku), gdzie nasza pociecha wyskakała się za wszystkie czasy, a także dorobiła się całkiem sporego otarcia skóry na łokciu. No ale przecież po to się ma łokcie, zwłaszcza jak się ma niecałe siedem lat, prawda?

Po wyjściu z placu zabaw wróciliśmy, zmachani, do domu, gdzie zaczęły się przygotowania do powrotu (nazajutrz wracamy). Moja nieoceniona Żonka jak zwykle wykazała się dogłębną znajomością zaawansowanych algorytmów kompresji i spakowała nas w te same dwie walizki, z którymi przyjechaliśmy, chociaż w tę stronę były one wypchane po brzegi, a wracaliśmy z dodatkowymi (niemałymi przecież) fantami. Myślę, że twórcy 7-Zip mogliby u niej brać lekcje 🙂

Wieczorem pingpong i odsapka, opstrykałem też (na pamiątkę) całą hacjendę dookoła i naładowałem baterie we wszystkich elektronicznych przeszkadzajkach (głównie po to, żeby dziecko miało jakieś zajęcie w nudnych jak flaki z olejem kolejkach na lotnisku).

Niedziela, 12 maja 2013

Leitmotiv: Wracamy 🙁

Rano śniadanko (identyczne jak siedem poprzednich śniadanek, ale cóż zrobić), potem szybkie sprawdzenie czy nic nie zostało, pożegnanie z landlady (bardzo sympatyczne, byliśmy jednymi z bardzo niewielu gości pozostających w jednym miejscu dłużej niż 2-3 dni, więc było sporo czasu żeby się zżyć) i w długą do Nicei na lotnisko.

Zdanie auta w Hertz zajęło pięć minut - pan tylko sprawdził przebieg, stan paliwa, obejrzał karoserię, podziękował - i tyle.

Podobnie jak osiem dni temu, na lotnisku byliśmy o wiele za wcześnie. W dodatku Nicea ma lotnisko o wiele mniejsze niż Dublin, więc nie ma nawet za bardzo gdzie się szwendać. Większość czasu przesiedzieliśmy obserwując innych pasażerów a także łojąc w rozmaite gierki na elektronicznym złomie.

W samolocie trafiliśmy na wycieczkę francuskich staruszków. Średnia wieku - na oko - z siedemdziesiąt pięć lat, wszyscy weseli i rozgadani, lecieli sobie pozwiedzać Irlandię. Było całkiem sympatycznie.

Około godziny 17:00 lądowaliśmy już w Dublinie - Irlandia przywitała nas wichurą i deszczem. Jakże swojsko!

Zdjęcia z wycieczki zamieszczę przy jakiejś najbliższej okazji (jak mi się będzie chciało). Póki co wystarczy ten oto przydługi i nudny wpis.

Poniedziałek, 13 maja 2013.

Leitmotiv: zmywak czeka, woła nas z daleka...

Przez najbliższych kilka dni będę miał trochę luźniejsze podejście do życia. Takie wakacje, nawet jeżeli nie robiło się nic nadzwyczajnego, tylko smażyło tyłek na słońcu (albo moczyło go w basenie) to przyjemny reset dla jaźni. Za kilka dni wrócę na utarte ścieżki orki korporacyjnej, póki co jednak mam rozluźnione podejście do świata i uśmiecham się na każde wspomnienie ciepłych dni.

Au revoir!

https://xpil.eu/kOEKe

8 komentarzy

  1. No pięknie, pięknie. Teraz możesz wspominać te orki tresowane, brnąc przez utarte ścieżki orki korporacyjnej i rozmyślając by nasłać na to wszystko orki sauronowe.

  2. Wpis nie był nudny, ale wakacje jak najbardziej… Gdyby nie dzieci i żony to mogłoby to wyglądać zupełnie inaczej 🙂 A na poważnie to dobrze że wróciłeś bo zaczynało mi brakować nowych wieści ze zmywaka 🙂 Pozdro!

      1. oho, czyżbyś się szarpnął i wysłał kartki do wszystkich czytelników? W sumie trzy znaczki to chyba nie tak dużo 😉

        My też wielkie Mersi bą żur za cartque!

Leave a Comment

Komentarze mile widziane.

Jeżeli chcesz do komentarza wstawić kod, użyj składni:
[code]
tutaj wstaw swój kod
[/code]

Jeżeli zrobisz literówkę lub zmienisz zdanie, możesz edytować komentarz po jego zatwierdzeniu.