Dziś wzięło mnie na wspominki. Będzie o fiołach, których łagodniejsza forma zwana jest pod niewinną nazwą "hobby".
Pierwszy duży fioł, którego pamiętam, to były guziki. W wieku 14 lat miałem największą ich kolekcję w okolicy. Dla oszczędności miejsca miałem po jednym guziku każdego rodzaju, co w późnej fazie było o tyle kłopotliwe, że z każdym nowym guzikiem trzeba było uważnie przeglądać wszystkie pozostałe, żeby nie mieć dubli. Miałem tam guziki wojskowe (nawet jeden admiralski) i strażackie, i innych służb mundurowych, i kołeczki, i wielkie, blaszane guziki od płaszczy przeciwdeszczowych, i całe mnóstwo innych.
Dla uproszczenia trzymałem te swoje guziki na długachnej nitce. Wisiała ona łagodnymi meandrami na ścianach mojego pokoju i kłuła w oczy zazdrośników. Tzn. konkretnie to potencjalnych zazdrośników, niestety żadnego innego kolekcjonera guzików nie dane mi było poznać, więc byłem z tym fiołem nieco osamotniony.
Guziki skończyły się wkrótce po podjęciu nauki w LO. W internacie ktoś pod moją nieobecność poczęstował się całą moją kolekcją i słuch po niej zaginął. Rozpacz była straszna, ale cóż. C'est la vie. Nie raz i nie dwa razy byłem potem w życiu okradziony. Guziki to była moja pierwsza wielka strata.
Innym fiołem, równoległym z guzikami, były bilety kolejowe. Te takie szare, malutkie, kartonikowe, z dziurką. Dla odmiany nawlekałem je na nitkę. Tu też było tego całkiem sporo, no i można było wymieniać się z kolegami, ponieważ w odróżnieniu od guzików, bilety były dość popularnym celem młodocianych kolekcjonerów. Niestety, jakiś czas potem PKP przestało posługiwać się tymi kartonikami i przerzuciło się na duże bilety drukowane na cienkim papierze. Szkoda.
Innym fiołem, do którego dość długo wstydziłem się przyznać, było zamiłowanie do liczby sześć, którą wielbiłem na wszelkie możliwe sposoby. Może nie aż tak, jak główny bohater "Dnia świra", ale prawie. Sześć łyków, sześć kroków i tak dalej. Do dziś lubię szóstkę, zwłaszcza po jednym z telefonów Detektywa Inwektywa, w którym próbuje się on dopytać zniecierpliwionego rozmówcy "co z szóstką" (może uda mi się kiedyś wygrzebać link do tej audycji, gdzieś mi się zapodział).
Inną wielką moją pasją były spadochrony zrobione z chusteczki do nosa (takiej prawdziwej, z tkaniny), czterech nitek i kamienia. Pamiętam, kiedyś mi się taki spadochron zaczepił o bardzo wysoko wiszącą gałąź nad drogą, którą chodziłem codziennie do szkoły; oglądałem potem ten spadochron wiszący tam przez kolejnych pięć czy sześć lat, aż w końcu materiał się zetlał i artefakt zniknął.
Fiołem powracającym jak popsuty bumerang jest fotografia. Swój pierwszy aparat fotograficzny kupiłem za parę kopiejek w Archangielsku. Był to potwór marki Ломо, lustrzanka dwuobiektywowa robiąca całkiem niezłe zdjęcia, o ile tylko pamiętało się o tym, żeby nie zasłaniać palcem żadnego z obiektywów (a więc nie tylko tego do patrzenia, ale też tego z migawką). Aparat mi się rozkompatybilnił wraz z wynalezieniem standardowych, 36-klatowych klisz małoobrazkowych i rdzewiał potem pracowicie na strychu przez kolejne lata. Niestety, pomimo całkiem niezłej wiedzy teoretycznej (pochłonąłem za młodu mnóstwo książek o robieniu dobrych zdjęć) brakowało mi przez całe życie zmysłu artystycznego, w związku z czym zdjęcia zawsze wychodziły mi do bani. Miałem potem jeszcze ze trzy aparaty, jeden nawet mam do dziś, i to całkiem niezły, ale nie używam go prawie wcale. Smartfon pokrywa 100% moich potrzeb artystycznych w zakresie fotografii tudzież kinematografii.
Fiołem raczej niegroźnym jest - obok uwielbienia do liczby sześć - miłość do liczb pierwszych. Tu akurat ciężko cokolwiek ukryć - stali czytelnicy bloga wiedzą (do wyrzygania...), że od czasu do czasu muszę napisać coś o liczbach pierwszych. Trzeba wtedy szybciutko zamknąć przeglądarkę i przeczekać. Objawy na ogół przechodzą na drugi dzień.
Fiołem zdecydowanie groźniejszym, o czym moi czytelnicy też wiedzą, jest nieustająca, dozgonna miłość do książek. Co prawda mam dość ograniczone horyzonty literackie i ponad 90% tego, co czytam, to fantastyka. Przy czym musi to być dobra fantastyka i - z bardzo nielicznymi wyjątkami - nic z fantasy. Rozdzielam te dwa gatunki grubym murem w mojej głowie. Fantasy - be. SF - cacy.
Lubię gromadzić kolekcje książek, które potem trzymam przez jakiś czas, po czym pozbywam się ich za bezcen. Pierwszą taką kolekcją była chyba seria Szklarskich o "Tomku". Potem był "Pan Samochodzik". Potem "Winnettou". Lema zbieram już drugi raz - pierwszą, ogromną kolekcję dzieł Lema sprzedałem w ramach zbierania kasy na wyjazd do Irlandii. Sapkowski. Łukjanienko. Zeszyty "Iskier". I tak dalej.
Przypuszczam, że gdybym się dobrze zastanowił, wygrzebałbym jeszcze ze dwa albo trzy duże fioły. Niestety, mój czas w Pawiu Zielonym dobiega dziś końca, czas wracać na zmywak.
Na koniec dzisiejszego wpisu dobra wiadomość: chyba będę miał niedługo całkiem sporo materiału do nowej sekcji "Pchełek". Nie mówiłem, że to dobra wiadomość dla moich czytelników, tylko tak ogólnie 😉
A „Świat dysku” to bardziej fantasy, SF czy może Muminki? Hę?
Jak już nadmieniłem, są wyjątki (vide: Wiedźmin). A poza tym ŚD to nie klasyczne fantasy, tylko parodia naszego współczesnego świata, napisana w stylu fantasy. To robi dużą różnicę. Co do Muminków, nie przepadam 😉
Zbierasz Lema z jakiegoś konkretnego wydawnictwa czy na żywioł? „Bajki robotów” już masz?
Mam już komplet. Brakuje mi paru efemerycznych pozycji.