Jak pisał swego czasu nieodżałowanej pamięci Staś od Lemów, kalambur to znaczy, że zanieczyszczam las.
W kalambury grywam przy każdej nadarzającej się okazji. Ponieważ okazji jest niezbyt wiele, jak już się jakaś pojawi na horyzoncie, uczepiam się jej niczym rzep psiego ogona i nie puszczam, dopóki nie rozegram partyjki albo dwóch.
Wczoraj wieczorem udało mi się wziąć udział w kalamburach ze znajomymi. Temat: święta.
Zanim zaczęliśmy grać (chętnych było ośmioro, akurat po równo: dwie drużyny po cztery osoby), trzeba było powymyślać hasła. Każdy dorzucił coś od siebie i po parunastu minutach mieliśmy już dobrą setkę haseł do zabawy.
Moim najgroźniejszym hasłem miała być "mirra", jednak okazało się, że jak doszło co do czego, gracz pokazujący mirrę poudawał mędrca odwiedzającego Jezka od Chrystusów na porodówce i ofiarującego mu jakieś cosie. Po nitce do kłębka, drużyna wreszcie załapała.
Ku memu zaskoczeniu, najwięcej problemów sprawiło niewinnie brzmiące hasło "świąteczna atmosfera". Jeszcze samo "świąteczna" towarzystwo jakoś wykombinowało, ale z tą nieszczęsną amtosferą... Co się pokazujący nasapał, nakreślił w powietrzu modeli heliocentrycznych, napokazywał na powietrze wokoło... W końcu jednak ktoś podał poprawną odpowiedź, ku uciesze reszty graczy, bo już zaczynało wiać nudą.
Jejku, z 5 lat nie grałam w kalambury, aż mi się zachciało 🙂 Co prawda, to prawda – niewinne hasła najtrudniej zgadnąć 😉
Kalambury mają mnóstwo zalet: minimum przygotowań, mnóstwo śmiechu, grać może kupa luda (w zasadzie czym więcej tym lepiej); naprawdę chyba tylko Mafia wygrywa z Kalamburami w tej kategorii, chociaż do Mafii trzeba być względnie trzeźwym a przy Kalamburach niekoniecznie, co wiele osób uzna za argument przeciw Mafii :]