Jak już wiele razy wspominałem, wręcz do znudzenia, jeżeli książka nie jest o podróżach w czasie, przygodach w kosmosie czy też opowieścią o gnomach, krasnoludach i trollach, raczej niewielkie ma szanse na trafienie na mą półkę. Jestem bowiem dość beznadziejnie ukierunkowany na opowieści z naklejką "SF".
Zdarzają się od tej reguły - rzadkie, bo rzadkie, ale jednak - wyjątki. Jednym z takich wyjątków jest powieść "I am Pilgrim". Autorem jest Terry Hayes (wygląda na to, że "Terry" to uniwersalne imię dla światowej klasy pisarza) i jest to jego debiut literacki. Książka jest trochę jakby dramatem, trochę thrillerem, ale przede wszystkim świetnie napisaną powieścią kryminalną.
Póki co przeczytałem dopiero dziesięć rozdziałów (łącznie jest ich pięćdziesiąt dwa), ale wciągnęło mnie jak radziecki odkurzacz.
Na razie nic więcej nie powiem - proszę się jednak spodziewać pozytywnej recenzji za (miejmy nadzieję!) kilka dni.
Tymczasem z wielkim bólem odrywam się od lektury i wracam na zmywak. Takie życie, Moiściewi, trzeba trochę pozmywać, żeby potem ukraść z raju godzinkę czy dwie na lekturę.
Jakoś nigdy nie przepadałem za fantastyką, za to przeczytałem dużo, dużo klasyki. W szczególności Dostojewskiego. Uważałem wówczas, że to super literatura i nawet co niektóre rzeczy czytałem powtórnie. Dzisiaj zaś stwierdzam, że nie warto katować się tą całą klasyką, bo to psychodeliczne odmęty z których nic pozytywnego nie wynika. Zdecydowanie lepsze są: co niektóra fantastyka, sensacja, romanse z harlequinami włącznie (przeczytałem ze dwa), autobiografie (niektóre to absolutne perełki), reportaże no i,z rzadka, biografie.
Mnie w fantastyce pociąga to, co – jak sądzę – od tysiącleci pociąga ludzi w różnych filozofiach: próba sięgnięcia językiem poza horyzonty aktualnej wiedzy. Różnica jest niewielka: filozofia próbuje udawać poważną naukę, podczas gdy literatura SF mówi jawnie: to bujda, ale zobaczmy, co z tego wyjdzie. Efekt jest taki, że i tu, i tam opowiada się dużo o rzeczach nie do końca zbadanych. Kwestia opakowania.
Natomiast co do tzw. „lektur obowiązkowych” tudzież innego chłamu, który wciskało się mojemu pokoleniu w szkołach (nie znam obecnego programu nauczania, może poszło w lepszą stronę, a może w gorszą, nie mam pojęcia), to skutecznie udawało mi się całą podstawówkę oraz szkołę średnią przebimbać na streszczeniach i ściągach. Z lektur obowiązkowych łyknąłem tylko „Faraona”, „Pana Tadeusza” oraz „Opowieści o pilocie Pirxie” – żadnej jednak nie czytałem, bo mi kazali, ale dlatego, że akurat miałem taki kaprys. „Pirxa” miałem skończonego gdzieś w okolicach trzeciej klasy podstawówki, „Faraona” tuż przed maturą, a „Pana Tadeusza” to nawet nie pamiętam za bardzo kiedy, ale – o dziwo – pamiętam, że mi się bardzo podobał, jak już się przestawiłem w trzynastozgłoskowy tryb myślenia 😉