Tak, nie mylisz się. Nie "rozproszone" tylko właśnie "rozpraszane". Dziś będzie o tym jak sobie poradzić z nawałnicą rozpraszających człowieka drobiazgów, powodujących, że zamiast sześciu godzin dziennie efektywnie pracuje on zaledwie dwie, góra trzy godziny.
A, przy okazji - dlaczego sześciu? Ano dlatego, że w czasie dziewięciu godzin spędzonych w biurze (na ogół od 8 do 17 albo od 8:30 do 17:30), obejmujących godzinną przerwę na lunch (zazwyczaj, bo czasem jest 30-40 minut albo i mniej), nie da się pracować non-stop. Trzeba co godzinkę robić sobie krótkie przerwy (spacerek dookoła biurka, pogapić się w zielone za oknem, poprzeciągać się, cokolwiek) takie na 5-10 minut. To już daje dodatkową godzinę dziennie. Oprócz tego, nawet uczciwie pracując, nie da się utrzymać skupienia przez cały czas, trzeba czasami dać mózgowi odpocząć na chwilę. W sumie więc z 9 godzin zegarowych robi się maksymalnie 6 godzin wydajnej pracy. Oczywiście ktoś powie, że zapiernicza 12 godzin na dobę - tak, owszem, ale to pociąga za sobą duże koszty, zarówno zdrowotne jak i społeczne. Nie warto.
Człowiek to w zasadzie małpa na sterydach. W szczególności, nasze mózgi nie mają trzydziestu dwóch potoków przetwarzających, pamięć podręczna jest zawodna, obróbka danych odbywa się w stu procentach analogowo i - w zasadzie - jednotorowo (fachowcy od psychiatrii zaraz mnie zakrzyczą, że nieprawda, ale najpierw musieliby jakoś trafić na tego bloga). A w ciągu dnia wydarza się dużo rzeczy, wymagających oderwania się od "głównego zajęcia" na chwilę dłuższą lub krótszą.
No dobra, załóżmy więc że te sześć godzin to jest optimum - więcej trudno bo się człowiek męczy, mniej nie warto bo się generuje swemu pracodawcy za duże straty. Co więc w ciągu tych sześciu godzin?
Tutaj pojawia się kluczowy fakt: powrót do naszego "zadania głównego" zajmuje na ogół kilka minut. I to niezależnie od tego, czy to co nas oderwało było pchełką na 10 sekund (jak np. odebranie telefonu, wysłuchanie pytania i przekierowanie pytającego do właściwego działu), czy też pięciominutówką ("słuchaj, zgraj mi logi za 3 ostatnie dni, muszę coś poanalizować"), czy godzinną kobyłką ("Słuchaj, wiem że masz teraz pilną robotę, ale chłopaki z działu Muszli potrzebują pilnie analizy stochastycznej na średnią masę kału w gospodarstwach domowych na obszarze zachodniej Hercegowiny, a Kowalski jest akurat na urlopie..."). Po wykonaniu takiego zadania "pobocznego" trzeba wrócić do tego co się robiło przedtem, i taki powrót zajmuje około 5-15 minut, nigdy mniej. Czym bardziej byliśmy skupieni na naszym zadaniu głównym, tym trudniej (i dłużej) wrócić do niego po chwili. Mnóstwo ludzi nie uświadamia sobie istnienia tego ważnego zjawiska, które w skrajnych przypadkach może spowodować, że nawet najlepszy programista zmarnuje łącznie 2-3 dni w tygodniu na "powroty" z zadań "pobocznych".
Jak temu zapobiegać?
Po pierwsze, na ogół nie pracujemy w próżni. Jako członek teamu możemy zawsze poprosić kolegów o przejęcie naszych zadań "pobocznych" na następne, dajmy na to, 2 godziny, bo mamy coś pilnego do zrobienia i nie chcemy się rozpraszać. Czasami działa to na zasadzie czysto koleżeńskiej, w lepiej zorganizowanych firmach jest to kwestia proceduralna (a więc, można zaplanować długie, ciągłe bloki czasu dla poszczególnych członków teamu, w czasie których mają oni gwarantowany brak upierdliwości ze strony zadań "pobocznych")
Po drugie, wiedząc, że mamy do zrobienia coś co wymaga kilku / kilkunastu godzin skupienia, możemy przedyskutować z szefostwem przesunięcie godzin pracy. Na przykład, jeżeli firma startuje o 9 rano, możemy przez 2 tygodnie przychodzić na 7 i "urwać" te dwie poranne godziny na spokojną pracę nad swoim projektem. Oczywiście nigdy nie jest tak łatwo: czasem są dzieci które trzeba odwieźć do szkół, czasem jest chora ciotka, jak to w życiu.
Po trzecie wreszcie, jeżeli powyższe dwie opcje nie zadziałają, możemy brutalnie odciąć linię telefoniczną, zamknąć program pocztowy, wrzucić na uszy ulubioną muzykę i po prostu "siłowo" odciąć się od otoczenia. Takie podejście wymaga jednak doskonałej znajomości środowiska, w którym się pracuje. Niektóre firmy tolerują takie zachowania, inne po kilku razach potraktują człowieka dyscyplinarką, choćby był nie wiem jak zdolny i pracowity. A więc - ostrożnie!
Całkiem inną sprawą są "rozpraszacze", które sobie sami zadajemy. Na przykład, w dobie wszechobecnych smartfonów oraz mediów socjalnych, co parę minut telefon brzęczy nam, że mamy nowego maila, nowy komentarz na Twarzoksiążce albo że pojawił się nowy film w naszej subskrypcji na Tyrurce. Efekt jest taki, że pozostajemy w stanie "permanentnego rozproszenia" co z kolei powoduje, że nasza wydajność intelektualna spada na łeb, na szyję.
Rozwiązanie?
Samodyscyplina! Innego wyjścia nie ma. Wyłączyć / wyciszyć smartfona (albo przełączyć go w tryb offline), powiedzieć sobie twardo "nie", siąść na dupie i zrobić swoje. Na początku to trudne, ale po jakimś czasie okaże się, że takie podejście procentuje obficie. Nagle mamy więcej czasu na życie, a i praca zdaje się być bardziej pod kontrolą.
I to by było, w zasadzie, na tyle... Jeszcze tylko śmiechostka i kończymy.
Dziś polecimy repertuarem Waligórskiego:
Udzielał raz wywiadu kotek, że jest zdrowy.
Wtem - oczki mu wypadły, uszki wyszły z głowy,
Pękł mu brzuch, ogon, płuco i głosowa struna,
Wreszcie zdębiał, ocipiał, zesrał się i umarł.
Amen.
Cholera, a ja siedzę i to czytam, zamiast tłumaczyć. Do roboty! 🙂