Jak już wspomniałem, pod koniec zeszłego roku straciłem w wypadku brata. Za szybko jechał, rozbił się - i nie ma człowieka. Moje starsze dziecko jeszcze do dziś popłakuje cichutko jak sobie przypomni swojego najfajniejszego wujka na świecie. No ale nic się nie zrobi, świat toczy się dalej i trzeba z żywymi naprzód iść. Wiadomo.
Żeby nie mieć żadnych niespodzianek, postanowiłem odrzucić spadek po bracie. Nie mam pojęcia, czy brat miał jakiś wielki majątek ukryty na tajnym koncie bankowym na Kajmanach, raczej w to wątpię. A gdyby się, odpukać, okazało, że miał jakichś wierzycieli... lepiej na zimne dmuchać. Nie chcę, żeby za pięć lat zapukał do mnie komornik z jakimiś dawnymi sprawami.
Żeby odrzucić spadek, teoretycznie wystarczy wysłać odpowiednie pismo do sądu rejonowego w miejscu ostatniego zameldowania brata w Polsce. I gotowe.
Teoretycznie, bo w praktyce trzeba potem jeszcze udać się raz - tylko raz - do Polski, na jedną rozprawę w sądzie. Ewentualnie można wynająć prawnika, który będzie nas reprezentować, ale to kosztuje małą fortunę, więc warto załatwić sprawę osobiście. Teoretycznie wystarczy więc pismo do sądu, listem poleconym, z podpisem potwierdzonym przez konsula. A potem czekać na pismo z sądu z zaproszeniem na rozprawę.
Teoria, jak wiadomo zgadza się z praktyką tylko w teorii. Praktycznie jednak rozmija się z teorią na milę.
1. Dziadek za rzepkę
Najpierw skontaktowałem się z naszym konsulatem w Dublinie, w którym niezwykle przyjaźnie nastawiona do świata pani objaśniła mi...
Po ostatniej, słynnej wpadce ze źle odłożoną słuchawką, przez jakiś czas należy spodziewać się szczególnie uporczywych ataków uprzejmości ze strony konsulatu. Tak myślę. Na szczęście za jakiś czas pewnie im przejdzie i wrócimy do normalności.
...objaśniła mi, że pismo do sądu mogę wysłać z Irlandii, tylko musi ono być notarialnie potwierdzone, i że Konsul takiego potwierdzenia może dokonać za jedyne trzydzieści Jerzych.
Ucieszyłem się, że się uda wykpić tanim kosztem. Pani na koniec jednak dodała:
-- Tylko musi pan nam dostarczyć polski akt zgonu.
Zdębiałem. Brat zginął tutaj, mam akt zgonu irlandzki, polskiego nie mam.
Podpytałem więc panią skąd mam ten dokument wziąć, a ona mi na to, że z USC właściwego dla ostatniego miejsca zameldowania w Polsce.
2. Babcia za dziadka, dziadek za rzepkę
Dzwonię więc do USC w S., gdzie brat był ostatnio zameldowany, a tam pani mi wyjaśniła, że owszem, chodzi o adres ostatniego zameldowania, ale nie denata tylko wnioskującego.
Myślę sobie, ostatnio to byłem zameldowany chyba u teściów, w L. Dzwonię do USC w L. i objaśniam sytuację. A tam pani mi mówi, że istotnie, mogę to zrobić (i to nawet korespondencyjnie, zza granicy), tylko muszę najpierw dostarczyć im pełny odpis aktu urodzenia brata. I jeszcze zapytała:
-- A brat gdzie się urodził?
-- W D.
(wbrew natychmiastowemu skojarzeniu, mój brat nie urodził się w dupie, tylko w D., niewielkiej, malowniczej wiosce na Pomorzu).
-- A to w takim razie musi pan się do nich zwrócić po ten odpis. Wtedy nam go pan przyśle wraz z irlandzkim oryginałem aktu zgonu i jego tłumaczeniem przysięgłym, a my resztę załatwimy. Rozumie pan, dokument zagraniczny nie ma wielu szczegółów, które musimy uzupełnić właśnie z tego odpisu aktu urodzenia.
-- Rozumiem - odrzekłem zgodnie z prawdą.
I pomyślałem sobie: oho, zaczyna się.
3. Wnuczek za babcię, babcia za dziadka, dziadek za rzepkę.
Z wciąż jeszcze lekko pełgającym płomyczkiem nadziei dzwonię do D. żeby się dowiedzieć o ten nieszczęsny odpis aktu urodzenia. Okazało się, że jak najbardziej, nie ma problemu, taki a taki formularz, taki numer konta na opłatę skarbową, i podeślą.
Zacząłem widzieć światełko na końcu tunelu. Myślę sobie, dostanę odpis z D., jakoś go dostarczę (pewnie pocztą tranzytem przez Dublin) do USC w L., oni mi zrobią polski akt zgonu, wyślą go do Irlandii, ja się z nim przejdę do konsulatu, tam mi potwierdzą notarialnie bumagę, którą potem wyślę do sądu rejonowego w S. i będzie po kłopocie. I wszyscy będą zadowoleni, a już zwłaszcza właściciele firm pocztowych.
Nic bardziej mylnego.
4. Mruczek za wnuczka, wnuczek za babcię, babcia za dziadka, dziadek za rzepkę...
Okazało się bowiem w międzyczasie, że w L. to ja owszem, byłem zameldowany, ale tylko tymczasowo, i że powinienem zamiast do nich, zwrócić się do urzędu gminy w miejscowości ostatniego stałego zameldowania. Ostatni "pełny" meldunek miałem w P., innej wsi na Pomorzu, może nie tak malowniczej jak D., ale na szczęście z dużą ilością znajomych, a więc ktoś w urzędzie gminy powinien mnie poznać i pomóc załatwić sprawę szybciorem.
Dzwonię więc do USC w P.
-- Halo halo, z tej strony Xpil Xpilowski, chciałbym umiejscowić akt zgonu brata.
-- Dobrze, nie ma problemu, proszę przyjść do nas...
-- Przepraszam, że przerywam, ale ja dzwonię zza granicy. To byłby dość długi spacer, hue, hue, rozumie pani.
Pani nie zrozumiała. Temperatura na lokalnym okablowaniu, pamiętającym jeszcze Telekomunikację Polską, wyraźnie spadła. Postanowiłem przejść do konkretów
-- Mam na myśli, że to jest tylko jeden mały dokument, nie za bardzo mi się uśmiecha brać wolne z pracy i kupować bilet lotniczy tylko w tym celu.
Temperatura, dotychczas jeszcze dodatnia, spadła poniżej zera. Kelwinów.
Zapytałem więc wprost:
-- Czy da się sprawę załatwić korespondencyjnie?
-- Da się. Proszę przysłać kserokopię dowodu osobistego...
-- Przepraszam, kserokopię czego?
-- No, dowodu osobistego, przecież wyraźnie mówię.
-- Ale ja nie mam dowodu.
-- Jak to pan nie ma?
Tu, przyznaję bez bicia, kobieta zagięła mnie na amen. Zawsze wydawało mi się, że jak się czegoś nie ma, to się tego po prostu nie ma - i koniec. Jednak moja rozmówczyni ewidentnie chciała się dowiedzieć w jaki konkretny sposób ja nie mam tego dowodu. Na chwilę się zawiesiłem, jednak zniecierpliwione chrząknięcie przywróciło mi jasność myślenia:
-- A to można czegoś nie mieć na różne sposoby? Ja tego dowodu nie mam tak... normalnie. Po prostu. Nie mam.
-- Ale obywatelstwo polskie pan ma?
-- No tak, oczywiście.
Chciałem już, dla udowodnienia swych polskich korzeni, zarzucić swą interlokutorkę gryką, świerzopem i dzięcieliną pałą, ale zanim doszedłem do tych pól malowanych, zgasiła mnie:
-- Dowód musi być i koniec. Niech pan najpierw wystąpi o dowód osobisty i wtedy dopiero aplikuje o inne rzeczy.
-- A nie może być zamiast dowodu jakiś inny dokument? Na przykład... bo ja wiem... paszport?
-- Nie. Musi być dowód.
-- Hm... dziękuję w takim razie i do widzenia.
-- Do widzenia.
5. Gąska za kurkę...
Rozdział piąty, jak widać z tytułu, pachnie grzybami. Grzyby po zagotowaniu pachną przecudnie, a ponieważ we mnie gotowało się już całkiem solidnie, ludzie dookoła zaczęli się w pewnej chwili dopytywać, kiedy będzie grzybowa.
W takim stanie skontaktowałem się z lokalnie zapoznanym prawnikiem z Dublina, który rzeczowo objaśnił mi, że takie rzeczy w Polsce są na porządku dziennym, i że najlepiej, najszybciej i najtaniej będzie, jak polecę do kraju i załatwię sprawę samemu, albo...
6. Oj, przydałby się ktoś na przyczepkę.
... albo poproszę o załatwienie sprawy kogoś z najbliższej rodziny.
Wybrałem bramkę numer dwa, dzięki czemu nie musiałem już potem objaśniać nikomu w jaki sposób nie mam rozmaitych dokumentów, ani dzwonić po tysiącach lokalnych urzędów, narażony nie tylko na wysokie koszty rozmów międzynarodowych (niby parę centów za minutę, ale po czterdziestu telefonach do piętnastu różnych miejsc, ziarnko do ziarnka i tak dalej), ale również na brutalny kontakt z urzędniczym betonem, który interpretuje każdy przepis w taki sposób, żeby się jak najmniej napracować i człowiek zostaje na lodzie zanim się zorientuje, co się w ogóle dzieje. Bez łyżew.
Powyższe wydarzenia miały miejsce w okolicach lutego. Póki co sprawa się jeszcze ciągnie. Może kiedyś dopiszę ciąg dalszy. A może dopiszą go moje wnuki, ścigane przez urzędników z Pcimia Dolnego za to, że ich dziadek pół wieku wcześniej nie zaptaszył odpowiedniej opcji w formularzu. Pożyjemy, zobaczymy...
Dopisane w maju 2017: sprawa została załatwiona pomyślnie - więcej szczegółów w komentarzach poniżej.
No ale żeby dowodu osobistego nie mieć ??!
A po co mi on? (nie licząc sporadycznego zmiękczania betonu urzędniczego)
kusi mie pytanie co z nim zrobiles? spaliles jak feministka stanik (badz biustonosz), jak amerykanski chlopiec draft card, czy „wygodnie” zagubiles?
Ani jedno, ani drugie. Pozwoliłem mu się zdezaktualizować.
Urzędnicze interpretacje, dlaczego mnie to nie dziwi, każdy mówi co innego… Włos się na głowie jeży, trzymam mocno kciuki za pozytywne rozwiązanie sprawy!
A dziękuję, dziękuję. To są dość stare dzieje, sprawa jest już dawno załatwiona (pozytywnie) za pomocą rodziny w Polsce. Nie obyło się bez jednej wycieczki do sądu rejonowego na piętnastominutową rozprawę, na której zostałem przez sędzię zapytany, czy aby na pewno odrzucam spadek. Wymagało to ode mnie wzięcia wolnego z pracy oraz udania się na trzy dni do Polski, ale summa summarum pozwoliło zamknąć temat względnie niskim kosztem. Wpis pozostawiłem, ku przestrodze naiwnych, którzy jeszcze się łudzą, że polski system prawny jest po to, żeby wspierać obywateli 😀
A, to całe szczęście. Zakończenie wpisu brzmiało „Powyższe wydarzenia miały miejsce w okolicach lutego. Póki co sprawa się jeszcze ciągnie.” więc myślałam, że jeszcze w toku 🙂 Najważniejsze, że załatwione!
Rzut okiem na datę wpisu… Czerwiec 2014… aha, ok… 😉
Nie da się ukryć, że na datę nie spojrzałam 😀 Pozdrawiam 🙂
Żeby był wilk syty i owca cała, przed chwilą zaktualizowałem końcówkę wpisu.
Nie chciałam wywoływać presji 🙂 Tak naprawdę to było moje niedopatrzenie 🙂 Miłego dnia!
A ja się nie chciałem wymądrzać. Dziś potencjalny czytelnik rzuca okiem na artykuł sekundę, góra dwie, zanim zdecyduje, czy czytać dalej czy nie. Nikt nie patrzy na metadane, bo to strata cennego czasu, a więc krok w tył w nieustającym wyścigu o bycie bardziej na bieżąco z Internetem. Nawiasem mówiąc jest to całkiem ciekawe zagadnienie, o którym będzie tu wpis 30 maja 2017.
Wybacz, następnym razem zaniedbam bycie bardziej na bieżąco z Internetem na rzecz wczytania się w każdy zakątek… 😉
Wyrazy współczucia. Teraz internetyzacja urzędów mocno wzrosła, problem raczej zniknął.