Wbrew temu co sugeruje tytuł dzisiejszego posta, nie będzie o kiełbasie wyborczej ani o planach poprawy ekonomii irlandzkiej.
Będzie o książce.
Audio-książce.
Nie dalej jak przedwczoraj Przemek uświadomił mi, że wyszły właśnie "Bajki robotów" Stasia od Lemów, w wersji audio.
Jakoś zawsze "brzydziłem się" audiobookami, uważając je niejako za "podgatunek" literatury. Jednak zwierzę budzące się we mnie pod wpływem nazwiska "Stanisław Lem" zignorowało ten fakt i zmusiło mnie (siłą!) do natychmiastowego nabycia "Bajek...", co też uczyniłem mniej więcej 10 minut po przeczytaniu tamtego komentarza.
Póki co odsłuchałem tylko jedną bajkę ("Trzej elektrycerze"), więc wydawać by się mogło, że na recenzję za wcześnie. Jest jednak inaczej - "Bajek..." samych w sobie recenzować nie zamierzam, ponieważ na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat było to już zrobione tysiące razy, w co najmniej trzydziestu pięciu językach, szkoda powtarzać to, co już było powiedziane. Zamiast pisać o książce od strony merytorycznej, napiszę o moich wrażeniach z konsumpcji audiobooka. Jest to mój pierwszy audiobook w życiu, więc czuję się trochę jak nowicjusz, ale co mi tam.
Książkę czyta Borys Szyc. Robi to z nienaganną dykcją, równym tempem. Słychać w tym jego czytaniu długie miesiące katorżniczych ćwiczeń wymowy; każda sylaba jest wyartykułowana z jubilerską precyzją, podrasowaną dodatkowo wysokiej jakości sprzętem audio, jakiego używa się do nagrywania komercyjnych audiobooków.
Moją największą obawą przed rozpoczęciem tej "lektury" było tempo czytania. Wzrok oferuje człowiekowi najszersze pasmo przepustowości w zakresie konsumowania informacji, a więc przy odpowiednim treningu można czytać w tempie nawet do 120 stron na minutę (jakkolwiek niewiarygodnie by to brzmiało, tak, są ludzie potrafiący w czasie jednej sekundy objąć wzrokiem dwie strony tekstu i zrobić to ze zrozumieniem). Oczywiście są to przypadki ekstremalne, niemniej jednak mi przeczytanie 30-liniowej treści na znormalizowanej stronie A4 zajmuje mniej niż minutę. Wynika to stąd, że nie trzeba czytać każdej litery z osobna, następnie składać liter w słowa, zdania i akapity, tylko "łapie się" wzrokiem od razu całe zdanie.
Tymczasem ucho jest urządzeniem przyjmującym informacje w sposób wyłącznie liniowy. Owszem, słyszymy wiele dźwięków na raz, jednak przyjmowanie werbalnej informacji drogą akustyczną jest dla człowieka możliwe wyłącznie szeregowo i jednokanałowo. Stąd też moje zmartwienie o tempo czytania.
Rzeczywistość jednak rozwiała moje wątpliwości. Co z tego, że słucha się powoli, skoro w zamian dostaje się w pełni swobodny wzrok? Dzięki temu nie jest się uwiązanym do książki i można w czasie "lektury" swobodnie spacerować, prowadzić auto, szykować dziecko do porannego wyjścia do szkoły, żąć, warzyć i miesić. I przez cały ten czas treść książki swobodnie płynie uszami do głowy.
Do tego dochodzi jeszcze fakt, że można takiego audiobooka kupić za niecałe dwadzieścia złociszy, co czyni go atrakcyjnym nawet dla ludzi zazwyczaj opornie wydających pieniądze na literaturę.
Masa książki to około 230 MB, a więc całkiem znośnie.
Na zakończenie jeszcze dodam króciutką historyjkę o koledze, który słucha audiobooków "od zawsze" (a w każdym razie od ładnych kilku lat), a że jest miłośnikiem rozwiązań darmowych, używa do tego celu linuksowej Mileny (Milena to darmowy odpowiednik Ivony). Nawiązał nawet współpracę z autorem Mileny i wspiera go w udoskonalaniu tego programu. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek udało się Milenie osiągnąć poziom programów komercyjnych (Ivona moim zdaniem jest nie do pobicia), jednak po kilku godzinach można się do tego mechanicznego milenowego głosu przyzwyczaić i słuchać audiobooków przy każdej okazji. Kolega ów doszedł już do takiej perfekcji, że ustawia sobie Milenę na bardzo szybkie tempo czytania - dla mnie brzmi to trochę jak ćwiernięcia (od razu przypomina mi się "Eden" Lema i kaszlopodobna mowa mieszkańców tamtej planety), ale wprawne (i wytrenowane) ucho jest w stanie wyłapać z tych ćwierknięć całość treści. I to wszystko bez żadnego udziału żywych ludzi, treningu dykcji w szkole teatralnej, gaży i praw autorskich. Nie jestem zbyt wielkim fanem takich "zmechanizowanych" audiobooków (jednak co człowiek to człowiek), ale na ciekawostkę do zapchania końcówki wpisu na blogu temat nadaje się znakomicie 🙂
W audiobooki wciągnąłem się jakiś czas temu i w moim przypadku sprawdza się to naprawdę dobrze. Dawniej jedną książkę potrafiłem męczyć nawet kilka miesięcy, poświęcałem jej nie więcej niż godzinę na dzień czy na kilka nawet dni. Audiobooki sprawdzają się świetnie jako że codziennie chodzę przynajmniej przez godzinę po mieście a zazwyczaj i więcej. Syntezatorów mowy jeszcze nie przerabiałem, szukam raczej Audiobooków czytanych przez człowieka ale kiedyś i te się pewnie skończą (przynajmniej w zakresie mojego gustu) a wtedy zobaczymy.
Widzę, że "zażarło" 🙂 Ja audiobooków słucham od kilku lat. Wraz z cyfryzacją literatury czyli wydawaniu ebooków, również i audiobooki mają swój renesans. Kiedyś służyły głównie niewidomym, teraz dzięki empetrójkom i internetowi stają się popularniejsze.
Najlepsze jest właśnie to, że wydawcy przykładają się do tych nagrań i słucha się tych książek z przyjemnością. Nie są to jakieś przegrywane z kaset zaszumione zniekształcenia, ale profesjonalne nagrania. Polecam spróbować również słuchowisk, gdzie jest podział na role, odgłosy, muzyka, np. Narrenturm.
Jako wywołany do tablicy ten kolega, który słucha audiobooków robionych mileną uprzejmie informuję, że nikogo nie namawiam do takiego tworzenia audioksiążek. To trochę tak, jak z namawianiem do linuksa albo OpenOffice'a. Jeśli ktoś nie ma wewnętrznej chęci do używania tego softu oraz go nie zna, to jeśli siostrzeniec-pasjonat wrzuci mu go na komputer, zrobi więcej złego niż dobrego. Taka osoba bowiem rozczaruje się, będzie narzekać że to nie to samo co Windows / Word, a następnie będzie robić złą prasę u wszystkich znajomych. Rezultat będzie więc negatywny.
Audiobook mechaniczny nie może równać się z ludzkim, więc nikogo nie ośmielam się namawiać. Moim czynnikiem motywacyjnym było po prostu to, że spędzam w aucie 2h dziennie i bardzo szybko wyczerpałem ludzkie audiobooki, które mnie interesują, a które były wydawane w Polsce. Nie było ich wcale tak dużo, zakładając, że nie interesowały mnie już wcześniej przeczytane lektury szkolne. 🙂
Po robienie książek syntezatorem sięgnąłem po prostu z braku laku. Przy okazji stwierdziłem, że oferta książek, które mnie interesują (a nie jest to wcale główny nurt z Millenium czy Twarzami Grey'a) jest dużo obszerniejsza w formie e-booków niż audiobooków. Do syntezatora bardzo szybko się przyzwyczaiłem – częściowo ku swojemu zdumieniu. Przestał być problemem. Po jakimś czasie z jeszcze większym zdziwieniem odkryłem, że wolę go od pewnych aktorów, tj. tych, którzy czytają w przesadnie egzaltowany sposób, udają 10 głosów, cedzą słowa, upajając się swoim głosem itp. (Od aktorów dużo lepsi są zwykli lektorzy telewizyjni; moim numerem jeden jest Mirosław Utta; lepszym pewnie byłby Jarosław Łukomski, ale nie słyszałem audiobooka w jego wykonaniu. Próbki głosu obu panów można znaleźć na youtube.)
Niemniej jednak, jak powiadam, chęć słuchania komputera musi wynikać z potrzeby wewnętrznej.
Osobna kwestia to tempo słuchania. O syntezatorze się nie będę wypowiadał; dużo ciekawszy aspekt to przyspieszanie audiobooków ludzkich. Dowiedziałem się o tym od osoby z wadą wzroku, mającej doświadczenie na tym polu. Spróbowałem i efekt też mnie zdziwił. Mózg nudzi się, gdy aktor cedzi słowa. Książka czytana szybciej jest paradoksalnie lepiej przyswajalna i mniej męczy. Oczywiście tempo, wbrew temu, co sugeruje nasz Autor bloga, nie jest ćwierkaniem. Przyspieszenie o współczynnik x1.3 – x1.4 nie powoduje zniekształceń głosu. Osoby, którym pokazuję próbki, jeśli nie mówić im o przyspieszeniu, nic o nim nie wiedzą i traktują książkę jako normalną. Dopiero potem normalne tempo wydaje im się dziwnie wolne. Również nie namawiam, ale proponuję wziąć pod rozwagę osobom, które słuchają dużo – zwłaszcza, jeśli książka jest czytana przez aktora – narcyza, uwielbiającego brzmienie własnego głosu. Gdyby ktoś był zainteresowany, mogę udostępnić materiał poglądowy. 🙂
Zakonczylem ten wpis na slowach – Książkę czyta Borys Szyc…
Nie cierpie typa i chyba nie ma dla mnie ratunku juz w kwestii Lema.