Jakiś czas temu firma, w której pracuję przeniosła się w lepsze miejsce.
Ale nie w Lepsze Miejsce, aż tak źle nie jest 😉
W lepszym miejscu jest faktycznie lepiej. Ogromne biurka, pierdyliony metrów kwadratowych powierzchni i sześciennych objętości, szkła, chromy, abstrakcyjne rzeźby w hallu i - najważniejsze - cztery windy.
No właśnie. Windy.
W ciągu mojego dotychczasowego czterdziestopięcioletniego żywota miałem do czynienia z jednym, konkretnym gatunkiem wind. Takim, że podchodzi się do windy, wciska guzik na ścianie, winda przyjeżdża, wsiada się do środka, wciska się guzik z numerem docelowego piętra i to w zasadzie tyle.
No dobra. Był jeden niechlubny wyjątek: !KLIK! - czy możemy udawać, że to się nigdy nie wydarzyło?
Dla przeciwwagi pochwalę się też umiejętnością naprawiania wind pod warunkiem jednak, że są one popsute w pewien bardzo, ale to bardzo konkretny sposók: !KLIK!
Tamtego poranka był mój pierwszy dzień w nowym miejscu. Biuro trochę w proszku, wszędzie piętrzące się kartony, pudełka, tu i ówdzie jeszcze resztki ekipy budowlanej. Po wejściu do budynku zostałem wylegitymowany przez strażnika, który dowiedziawszy się, że jadę na czwarte piętro poinformował mnie, że windy jeszcze nie do końca działają, ale on tu ma w komputerze taki system, który powinien mnie dowieźć do celu. Poklikał trochę w ekranik swojego komputera i faktycznie, za chwilę jedna z wind otworzyła się bezgłośnie i zapraszająco.
Przez chwilę poczułem się jak Indiota (kto czytał "Dzienniki gwiazdowe" Lema, ten wie), ale potem pomyślałem sobie, że raz kozie śmierć i wlazłem do środka.
W windzie zero przycisków, co samo w sobie było trochę niepokojące. W dodatku ktoś stał z tyłu, obróciłem się i zobaczyłem jakąś maszkarę. Adrenalina mi podskoczyła, ale okazało się, że to tylko lustro. Strażnik najwyraźniej wiedział co robi, bo za parę sekund byłem już na swoim piętrze.
Podłączyłem się do sieci, posprawdzałem to i owo. Systemy komputerowe jeszcze się do końca nie obudziły (syndrom pierwszego dnia) więc za wiele do roboty nie miałem - stwierdziłem więc, że szkoda tak siedzieć na bezdurno, trzeba obejrzeć okolicę, zapoznać się z układem lokalnych coffee-shopów i ogólnie pojętą geografią.
Łatwo powiedzieć. Trudniej wykonać...
No bo tak: drzwi z oznaczeniem schodów p-poż zamknięte na głucho. Na całym wielkim piętrze - nikogusieńko (przyjechałem dość wcześnie rano). No a winda, którą przybyłem, już dawno odjechała w siną dal.
A co gorsza, na ścianie przy windzie - zero przycisków!
Pomyślałem sobie, że przyjdzie mi tu spędzić trochę czasu zanim przyjadą kolejni galernicy. Znalazłem co prawda czytnik kart (dostałem wcześniej plastikową kartę wstępu do nowego biura), ale ów tylko mnie obipał i opikał, więc sobie odpuściłem.
Pół godziny później do biura przyszedł szef IT, więc pierwsze pytanie, które do niego skierowałem, to jak się stąd właściwie wychodzi?
Spojrzał na mnie trochę jak na kosmitę i spytał jak się dostałem do biura. Opowiedziałem mu o strażniku i tak dalej, na co usłyszałem, że skoro przyjechałem windą to może powinienem spróbować teraz tą samą windą odjechać. Zaraz potem zadzwonił mu telefon i tyle go widziałem.
Kurdę, myślę sobie, rozumiem żeby to był jakiś Optimus Prime czy farma serwerów na racemicznych układach trójkowych. Wtedy mógłbym się poddać. Ale winda? WINDA? Noż kurdę.
Zawziąłem się, załączyłem drugi neuron (ten od wytężonego myślenia), stanąłem przed windą i zacząłem kombinować.
Nic.
Normalnie walnąłbym młotkiem tu i ówdzie, coś by się może odezwało czy co tam jeszcze. Ale głupio jakoś wśród tych wszystkich chromów i szkieł grawerowanych tak młotkiem po prostu. No głupio i już.
W akcie ostatecznej desperacji zerwałem mentalną plombę i odpaliłem ostatni, trzeci neuron, ten od szukania automatu do kawy.
Pobór energii zrobił się taki, że zacząłem się na przemian pocić i marznąć, uszami poszło trochę dymu i zaraz po nim pary wodnej z systemu chłodzenia, ale było warto. Po chwili zauważyłem bowiem, mniej więcej na wysokości oczu, niewielki kwadrat, nieco ciemniejszy od otaczającej go ściany. Podszedłem doń, zbliżyłem rękę... zapalił się. To znaczy konkretnie zaświecił.
"Enter your destination" - pojawił się napis. Kwadrat okazał się być ekranikiem dotykowym, na którym widniało pytanie o miejsce docelowe, a pod spodem klawisze numeryczne. Wcisnąłem zero.
Na ekraniku pojawiła się strzałka w lewo oraz wielka litera "B". Spojrzałem w lewo, faktycznie, winda numer B stała otworem. Wszedłem do środka i pół minuty później już zwiedzałem okolice biura.
Takie podejście daje producentom wind całkiem nowe możliwości. Można na przykład próbować optymalizować ruch wind ładując osobne grupy na osobne piętra, dzięki czemu jadący na piąte piętro nie muszą czekać na tych, którzy wysiadają na trzecim i tak dalej.
вот, k*wa, техника
A już myślałem że skończy się jak w tym dowcipie z brodą, w którym dwie blondynki stoją przed winda i jedna mówi:
– Zawołaj windę.
Na co druga:
– Winda! Winda!
Ale widzę że to jeszcze nie etap wind obsługiwanych głosem 🙂
Wcale się nie zdziwię, jeżeli za pięć lat pojawi się tu wpis o tym, jak próbowałem zawołać windę w taki sposób. Postęp jest nieunikniony :]
Przy tym tempie postępu za pięć lat będziesz mówił: „Beam me up, Scotty.” 🙂
Ta, i będę musiał bardzo uważać, żeby przy czterech windach nie pomylić imion…
W końcu jakiś zastrzyk informacji na temat wind.
Windy zmienne są. Już Scorpions śpiewali, że „wind of change”.
Bwahahahaha boskie. Mam też takie historie na koncie. Tylko mnie ochroniarz szukał (jestem typowy łazęga, który sam sobie znajdzie drogę). Nie dość, że wylądowałem na nie właściwym poziomie to jeszcze bez karty i zero…
A ostatnio mię tramwaj nie chciał wypuścić i pierwszy roz żech użył przycisku alarmowego. Nawet nie wiedziałem, że służy do otwierania drzwi 😀
A na poważnie. To fajnie. Srsly, to oznacza, że coś może jeszcze zaskoczyć ;]