Skończyłem niedawno odsłuchiwać audiobooka "Pan Lodowego Ogrodu". Cztery tomy zajęły mi chyba ze dwa tygodnie, bo słuchałem po kawałku, podczas swoich codziennych porannych spacerów.
Uszami wciągnąłem PLO już trzeci raz, dodatkowo czytałem całość "normalnie" oczętami chyba już ze cztery razy. Tak, jestem fanboyem serii i nie zawaham się przeczytać książki jeszcze raz, i jeszcze raz. Albowiem jest to opowieść, do której wracać po prostu uwielbiam i całkiem mi nie przeszkadza, że z góry wiem dokładnie co się komu wydarzy i w jakiej kolejności.
Żeby nie było za nudno (ileż można o tym samym, nieprawdaż...), tym razem przyznam się z lekkim zażenowaniem, że choć znam serię bardzo dobrze, nadal nie mam pewności jak zinterpretować zakończenie.
------ ====== spoiler alert ====== ------
No bo tak: zabrali go z Midgaardu, tak? Sylfana na Jadranie niby go tam próbowała uratować, niby klapa się nie chciała domknąć przy starcie, ale jednak znalazł się potem na Ziemi, tak?
Załóżmy, że tak.
Na samiutkim końcu Vuko zwraca się do swojego rozmówcy per "Pimpi", a więc - Cyfral.
Wcześniej - jeszcze w rozmowach z Fjolsfinem (a może to było z karłem na dwukółce, zaraz po pojedynku na Wyspie Śmierci?) - było wspomniane, że czynnik M raczej nie może działać poza Midgaardem.
Raczej.
Moja aktualna hipoteza robocza jest zatem taka: Vuko wrócił na Ziemię, ale zaraz spierdzielił lokalnym trzyliterowym agencjom, a następnie ukrył się używając czynnika M, który w końcu okazał się działać również na Ziemi. I ma plan, żeby się już dożywotnio ukrywać. Ewentualnie, jeżeli Autor stwierdzi, że nie ma nic lepszego do roboty, wróci kiedyś na Midgaard albo poleci na jakąś inną misję (choć nie bardzo wyobrażam sobie Drakkainena poza Midgaardem).
Nie wiem jeszcze czy się to wszystko trzyma kupy, ale póki co lepszego pomysłu nie mam.
Hmmm.
A teraz całkiem z innej beczki. Skończywszy po raz pierdylionasty PLO i będąc pół godziny spacerem od domu stwierdziłem, że pora odkurzyć jakieś starocie i wrzuciłem sobie na uszy lemowe "Dzienniki Gwiazdowe". Audioteka (podobnie zresztą do Amazonu i innych dostawców literatury w chmurze) ma tę cechę, że zapamiętuje gdzie ostatnio słuchaliśmy - okazuje się, że "Dzienników..." ostatnio nie odsłuchałem do końca i włączył mi się "Profesor A. Dońda", całkiem ostatnie opowiadanko w książce. I teraz małe wyznanie: jak wielbię Lema miłością czystą, tak Dońdy nigdy nie przeczytałem porządnie, bo wydawał mi się strasznie nudny. Tymczasem chyba jednak trochę dojrzałem, bo tym razem pożarłem całość w dwóch sesjach i osłupiałem z zachwytu! Toż to jest arcydzieło na światową skalę! Bardzo dobrze zrobiona satyra na sytuację polityczną w Polsce w latach 70., która w dodatku - o, zgrozo - wcale się tak bardzo nie zestarzała. No i wielki finał, w którym Lem (za pośrednictwem Dońdy) stawia całkiem zwariowaną, ale i na swój sposób niegłupią hipotezę, podług której do masy i energii należy dołożyć trzeci byt: informację. I nie tylko masę da się przekształcić w energię i vice versa (według słynnego wzoru Ensteina z Emckiem Fadratem w roli głównej), ale dodatkowo jeżeli nagromadzimy w odpowiednio niewielkiej przestrzeni odpowiednio dużo odpowiednio zagęszczonej informacji, nastąpi reakcja łańcuchowa i cała ta informacja zostanie zamieniona... w materię. Exodus cywilizacji wywołany tą reakcją to historia główna opowiadania, jednak dużo ciekawsza jest "historia w historii", czyli dzieje samego Dońdy, od narodzin (a nawet zapłodnienia) aż po dzień obecny, kiedy to Tichy spisuje jego słowa na glinianej tabliczce, rylcem.
Nie chcę teraz opowiadać szczegółowo co się tam wydarza, w każdym razie bardzo, bardzo polecam opowiadanie każdemu, kto go jeszcze nie czytał. Nawet jeżeli nie jesteś fanem Lema, ale lubisz solidną satyrę z domieszką klasycznej SF, powinieneś "Dońdę" polubić.
Na zakończenie sięgnę do jeszcze innej beczki w celu wydłubania z niej łyżeczki dziegciu. Dalej pozostajemy w dziedzinie SF, ale dajemy dużego susa w okolice Dukaja. Namówiony przez znajomego, którego porady książkowe bardzo cenię (ceniłbym jeszcze bardziej, gdyby nie namawiał mnie co i rusz na jakieś political-historical-fiction, ale to już inny temat), zacząłem słuchać "Innych pieśni". Audioteka ma tę miłą cechę, że początek każdej książki jest za friko - w tym przypadku ponad dwie godziny. Poddałem się po 30 minutach. Już chyba wiem, dlaczego nigdy, przenigdy nie udało mi się dokończyć żadnej książki Dukaja: jego opowieści są strasznie rozwlekłe! Nie jest tak, że to są teksty słabe, o, nie. Pisze bardzo fajną polszczyzną i dużo się tam dzieje. Ale owo dużo jest rozciągnięte na tyle akapitów, a po drodze jest tyle opisów krajobrazów, odzieży, obyczajów i wewnętrznych monologów, że zanim zacznie się jakaś konkretniejsza akcja, człowiek zdąży przejść na emeryturę. Tak więc po raz chyba piąty czy szósty w życiu - Dukaja sobie odpuszczam.
A ja nałogowo wracam do Grahama Greene „Podróże z moją ciotką”, wersja papierowa. Już się pomału rozpada, ale zawsze czytam gdy mi źle, lub tylko niemal źle.