Mniej więcej w połowie października dostałem wiadomość email, z której wynikało, że moja waltornia (Hans Hoyer, model G10A-L) została naprawiona.
Najpierw się ucieszyłem. Kurdę, wreszcie!
Chwilę później szybciutko przejrzałem sobie w głowie wszystkie moje waltornie, na wszelki wypadek po dwa razy. Coś mi mocno nie grało.
Przecież ja nie mam waltorni! Co więcej, nawet gdybym miał, nie byłbym w stanie stwierdzić, czy waltornia jest zepsuta czy nie. A gdyby mi dali jakąś do naprawy, pewnie najpierw próbowałbym założyć struny i miech, potem wymienić sprzęgło, a na koniec zrobić laparoskopię.
Na wszelki wypadek poszukałem sobie w Sieci co to takiego jest waltornia. Oczywiście włączyłem najpierw tryb prywatny w Firefoxie, bo a nuż się okaże, że wyskoczą jakieś świństwa.
Świństw nie było. Pokazała mi się taka pozakręcana w kółko jakby trąbka z dość skomplikowanym systemem rurek i przycisków. Żółto-złota.
Upewniwszy się raz jeszcze, że ilość posiadanych przeze mnie waltorni model G10A-L powinna wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wahać się w okolicach plus minus zera sztuk, odpisałem na tego emaila grzecznie, że bardzo się cieszę z naprawionej waltorni. Dopisałem też na końcu, żeby na wszelki wypadek sprawdzili, czy wysłali tę wiadomość na poprawny adres obiorcy.
I co?
I cisza! Pewnie ktoś musiał zauważyć, że wiadomość poszła do nie tego człowieka co trzeba i wysłał jeszcze raz, tym razem pod właściwy adres.
Jednak całkiem niedawno, w okolicach połowy grudnia dostałem email z fakturą opiewającą na niebagatelną czterocyfrową kwotę (która pozostałaby czterocyfrowa nawet po przeliczeniu jej na europejską walutę), za naprawę mojego Hans Hoyera (model G10A-L).
Było nawet imię i nazwisko mojego asystenta, który waltornię z zakładu odebrał i - wraz z władzami uczelni - naprawy zaakceptował. Tak że tego, ten, nie ma żartów. Robota zrobiona, trzeba płacić. Chciałem już logować się do banku i robić przelew (sorry dzieciaki, nie będzie prezentów pod choinką w tym roku, tatuś musiał naprawić waltornię), ale najpierw jeszcze przeczytałem szczegółowe informacje na temat remontu.
Okazało się, że wymieniono dźwięcznik wraz z przelutowaniem pierścienia zewnętrznego. Usprawniono pracę wentyli, polakierowano instrument, oczyszczono i zakonserwowano. Najciekawsze jednak - tu pozwolę sobie zacytować fragment emaila słowo w słowo - "wykonano prostowanie krąglika i czary".
Prawdę mówiąc nigdy nie narzekałem na krzywy krąglik. Badam się regularnie, lekarz by coś wyłapał. No ale nie będę się kłócił z fachowcami, wyprostowali to wyprostowali.
Ale czary?
Muszę przyznać, że czary wykonane nad waltornią trochę mnie zaniepokoiły. Czy będą mnie teraz prześladować koszmary, w których watahy dzikich instrumentów dętych blaszanych wyrywają mi uszy i robią z nich potrawkę sauté?
Nieco przejęty wykonałem telefon na podany w stopce maila numer i wyjaśniłem sprawę.
Okazało się, że to nie były żadne czary. Chodziło o czarę. Jedną. Wyprostowaną.
Wyjaśniła się też sytuacja z emailami.
Literówka.
Dziwny świat.
Ale oni gupi! Przecież każdy kto Cię zna wie że nie masz i nigdy nie miałeś waltorni (a już zwłaszcza zepsutej) tylko helikon! No tak się pomylić? Niby profesjonaliści a taki babol. Rzuć adresem serwisu żebym przez przypadek nigdy nie wysłał to nich swojego suzafonu!
Jeśli chodzi o helikon to ja tylko Aldissa znam. Helikonię, w sensie.
Ja z kolei bylem w szoku ze nie masz waltorni, kazdy szanujacy sie bazyl powinien miec waltornie a najlepiej ze 2, w razie jak by sie jedna zepsula, bo jak wiadomo powszechnie w swiecie IT, naprawa waltorni to droga sprawa!
Może mam tylko się wstydzę przyznać publicznie? Nigdy nie wiadomo kto siedzi po drugiej stronie. Może cyklista, może ekonom, a może chłop z ukrytą skrzętnie waltornią?